Sytuacja wokół, od wielu już tygodni, konsekwentnie mówi „sprawdzam”. Mówi „sprawdzam” związkom. Mówi „sprawdzam” sposobom na życie i źródłom dochodów. Mówi sprawdzam ekonomii, biznesowi, polityce, sąsiadom, uściskom ręki, sportowi, kościołom i systemom religijnym. Mówi sprawdzam wpływowi dziennikarzy, publicystów, ekonomistów i ludzi kultury. Mówi sprawdzam gwiazdom, „influencerom” i celebrytom. Mówi sprawdzam przepisom na życie, które daje popkultura i szafie, w której (zwykle) mamy zbyt wiele ubrań (i z których obecnie potrzebujemy jakichś trzech).

Wreszcie, mówi „sprawdzam” naszej relacji z muzyką. 

Wiele z nas nie ma ochoty ćwiczyć, nie dotyka instrumentów, nie pisze piosenek i utworów. Wiele – ćwiczy jak nigdy przedtem, a w nagłym braku presji sceny i kalendarza odnajduje spokój. Wiele – próbuje przenieść w internet, to co straciło – budując online’owe sceny i próbując zgromadzić publiczność, pokazać, że ciągle „jestem, gram i trzymam się pokładu”. Tak, jakby zaabsorbowani walką o pracę lub sfrustrowani siedzeniem w domu ludzie mieli nas zapomnieć. 

Jednak dla wielu z nas to muzyczne „sprawdzam” zabrzmiało w ostatnich tygodniach w bardzo esencjonalnej sferze. Zabrzmiało, pisząc na ścianie mieszkań w których siedzimy zamknięci, bardzo wyraźne: „w takim razie po co w ogóle gram?”.

dla poczucia sensu?

Kiedy miałem 18 lat i jechałem z zespołem busem na swój pierwszy „poważniejszy” koncert powiedziałem jakieś słowa, które sprawiły, że cały bus zamilkł i to w taki niefajny sposób (znacie to uczucie?). Powiedziałem, kończąc zdanie: „…bo muzyka jest całym  moim życiem”.  Tym, który parsknął był kierowca, rzucając przez trzy rzędy siedzeń – „głupek!”. 

Nieważne, że byłem lekko zagubionym nastolatkiem, który ćwiczeniom poświęcał ledwo dwie godziny dziennie od roku, po szkole. Wtedy te dwie godziny wydawały się całym moim życiem.

Dziś już wiem, że jestem czymś więcej niż to, co w danym momencie wydaje mi się ważne, i że życie to o wiele więcej niż tylko muzyka. 

Dla poczucia, że jestem ważny?

Kiedy byłem w połowie swoich „lat dwudziestych”, byłem ekstremalnie niepewnym siebie młodym gościem, który przeczytał zbyt wiele książek i pod arogancją oraz ciągle budowanymi basowymi umiejętnościami ukrywał wewnętrzne zagubienie. 

Muzyka i scena były dla mnie sposobem na poczucie, że jestem ważny i wartościowy. To ci, którzy byli przed sceną i na scenie mieli mi nadać wartość.

Dziś już wiem, że pewność siebie leży w akceptacji tego co niezależne ode mnie (i tego, co zależne), w braniu odpowiedzialności, podejmowaniu decyzji (a nie ciągłym zawieszeniu) i poczuciu wnoszenia pozytywnej wartości w życie swoje i innych.

A MOŻE Dla pieniędzy?

Kiedy żyłem w 100% z muzyki, byłem czymś w rodzaju nieporadnego koniunkturalisty, próbowałem się zahaczyć do zespołów co do których wydawało mi się, że może „im się wydarzyć”. Każdy duży koncert czy występ w TV wydawał mi się milowym krokiem, dzięki któremu tym razem na pewno się „uda”. Kupowałem instrumenty, które, jak mi się wydawało, pokażą mnie jako większego profesjonalistę i załatwią więcej grań. Wywaliłem z internetu solowe klipy, bo przecież nie zatrudnia się basistów, którzy grają powyżej 12 progu na gryfie. Próbowałem kopiować style, które były aktualnie popularne w muzycznej kulturze, choć kompletnie mi nie pasowały.

Nieważne, że spora część muzyki, na której zarabiałem brzmiała słabo i na scenie miałem podobne poczucie, jak w nielubianej pracy typu „od dziewiątej do piątej”. Nieważne, że nie byłem w stanie obiektywnie ocenić swoich umiejętności (a także tego, jaka atmosferę budowałem) i stwierdzić, że potrzebują one sporo szlifu, zanim będę mógł grać więcej fajnej muzyki.

Pomimo, że muzyka znów pełni ważną rolę w moim zawodowym obrazie świata, dziś już wiem, że nieważne jest w jaki sposób będę zarabiał pieniądze tak długo, jak to jest ze mną spójne wewnętrznie. I nieważne czy będzie mnie sporo w muzyce, bo przy odrobinie pracy i konsekwencji muzyka zawsze będzie we mnie.

A więc dlaczego?

W 1924 roku George Mallory i jego partner Andrew Irvine w grenadynowych kurtkach, ze skórzanymi plecakami i ledwo działającymi butlami tlenowymi podjęli straceńczą próbę zdobycia najwyższej góry świata, Mount Everest (co oficjalnie nie udało się nikomu aż do 1953). Ostatni raz byli widziani przez obserwatora około 245 metrów od szczytu, kiedy ciągle parli i kierowali się ku wierzchołkowi, dopóki nie zasłoniły ich chmury. Nie ma dla mnie znaczenia czy zdobyli Everest – choć ludzkość uwielbia romantyczne wyprawy i pierwszych zdobywców. I ciągle spekuluje czy nie trzeba przepisać na nowo annałów himalaistyki – bo pomimo, że po 70 latach znaleziono ciała, to nie było przy nich aparatu, którym zwykle dokumentuje się wejście na szczyt.

Ma natomiast dla mnie znaczenie, co miał według relacji odpowiedzieć Mallory dziennikarzowi, zapytany, dlaczego ryzykując życie, chce zdobywać najwyższą górę świata:

„-  Ponieważ istnieje”.

Bo po prostu tam jest.

Dlaczego zatem gram muzykę? Dziś już wiem, że ponieważ istnieje. Dziś mam poczucie, że dlatego, że styka mnie z czymś większym, niż ja sam. Reszta z rzeczy, które dzięki niej zyskuję jest tylko miłym dodatkiem.

Ale jak to się ma do obecnej sytuacji, zapytasz?

Parafrazując przemowę pewnego króla z adaptacji kinowej pewnego dzieła – zboże może zostać zasiane jeszcze raz.  Spalone chaty mogą zostać odbudowane. Miecze – przekute na nowo.

Jeżeli jesteś zawodowym muzykiem, być może przez jakiś czas będziesz musieć zarabiać na czym innym. Jeśli dopiero dobijasz się do „zawodostwa”, być może przez jakiś czas w muzyce będzie Cię trochę mniej. Chwilowo nie będzie możliwości spotkania fajnych ludzi na próbie raz w tygodniu, albo imprezowania w zespołowym busie w drodze na koncert. Czasowo, nie wypełnią się sale, które dawały Ci pieniądze, może poczucie siły, albo bycia ważnym.

Ale jeśli chodzi o samą muzykę, nie martw się. 

Ona ciągle jest i zawsze tam będzie.

Ponieważ istnieje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.