W 1943 roku od amerykańskiej załogi bombowca, która realizowała misje nad Europą, oczekiwano wykonania 25 lotów bojowych. Większość z załóg nie przeżywała do ósmego. Brytyjskie siły powietrzne obliczyły natomiast, że spośród latających nad Niemcy załóg samolotów nie wróciło nigdy ponad 60 procent. Nic dziwnego, że najtęższe umysły głowiły się, jak zminimalizować tę ogromną rzeź wśród młodych mężczyzn (średnia wieku pilota w tamtym czasie wynosiła 21 lat).
Jednym z takich analityków był matematyk węgierskiego pochodzenia, Abraham Wald. Ku zdziwieniu inżynierów z zespołu analizującego straty, zwrócił on uwagę na kolosalny błąd w myśleniu, który kosztował życie kolejnych młodych ludzi. Okazało się, że dedykowany, militarny zespół analizował do tej pory wyłącznie uszkodzenia samolotów, które powróciły z misji i w kolejnych wersjach rekomendował wzmocnienie tych elementów konstrukcji, które statystycznie wykazywały najwięcej przestrzelin.
Jakiś rodzaj grupowego ogłupienia sprawiał, że aż do Walda nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że analizowano wyłącznie te bombowce, które powróciły z wypraw (a nie te, które spadły!). Dlatego, wzmacniano te elementy konstrukcji, które pomimo dużych uszkodzeń i tak pozwoliły samolotom i załogom na bezpieczne lądowanie.
Nikt nie wpadł na pomysł, aby wzmocnić to, co sprawiło, że pozostała część samolotów spadała.
Tajemnicą sukcesu węgierskiego matematyka było odniesienie się do błędu logicznego, jednego z tzw. błędów poznawczych, który psychologia zna dziś pod nazwą „błędu przeżywalności” (survivorship bias). Źródła opisują go jako zbytnie koncentrowanie się na ludziach, którzy przeszli pewien proces selekcji i jednoczesne ignorowanie tych, którym się nie udało (głównie ze względu na ich anonimowość i to, że nie mają publicznego prawa głosu). Nie dość, że popełnianie tego błędu może prowadzić nas do fałszywych konkluzji (na przykład o umiejętnościach czy działaniach, które prowadzą do „sukcesu”) to mało jest branż, w których ten błąd jest bardziej kultywowany niż branża rozrywkowa i muzyczna.
Nasz mózg uwielbia schematy. Szukamy wzorów, patentów, „pięciu sposobów na”, dróg na skróty. Czytamy o „nawykach milionerów”, kupujemy kolejne biografie sławnych muzyków, próbujemy analizować, jak wygląda dzień wielkich ludzi, chodzimy na warsztaty gwiazd, a to, co powie „człowiek, któremu się udało” ma dla nas automatycznie wielokrotnie większe znaczenie niż perspektywa znajomego, nauczyciela czy rodziny.
W pogoni za „wielkością”, umiejętnością czy sławą, próbujemy zaaplikować formułę przepisu kucharskiego do dynamicznej, opartej na sieciach wielu powiązań, wielowymiarowej formuły, jaką jest nasze własne życie.
ZBYT często szukamy też przyczyny i skutku w obszarach, w których wystąpiła jedynie korelacja.
Bill Gates i Mark Zuckerberg nie skończyli studiów? Nie kończmy ich i my, nawet pomimo, że jednocześnie wiele fakultetów ukończyli Warren Buffet czy Elon Musk. Zignorujmy nawet fakt, że badania mówią, że absolwenci studiów wyższych zarabiają statystycznie lepiej, niż ci, którzy ich nie kończą (oczywiście, jeśli zarabianie ma być dla nas źródłem szczęścia).
Churchill pił codziennie do obiadu butelkę szampana, a w ciągu dnia morze whisky i dożył dziewięćdziesiątki? Keith Richards ma na klatce piersiowej wypisaną całą tablicę Mendelejewa i ciągle gra i żyje? Pewnie, niech nie obchodzi nas to, że na ich dwóch przypada pewnie z tysiąc takich Amy Winehouse, którym nałóg złamał karierę i życie.
Być może, na jednego Marcusa Millera, który grając małe koncerty po lokalnych klubach, trafił do wielkiej pracy studyjnej przypada 1000 basistów, którzy nie mieli szans urodzić się w tamtym miejscu i czasie, a za mentorów mieć największych muzyków epoki. Być może, tym basistom sama Roberta Flack nie powiedziała, że czas porzucić jej zespół i przejść do Grovera Washingtona, bo tam ich talenty rozwiną się lepiej.
Media i poradniki, zwłaszcza popkulturowe, prześcigają się w opisywaniu historii tych, którzy dzięki determinacji i pracy, pokonując przeciwności osiągnęli „wielkość”.
Mało w nich historii o tych, którzy robiąc podobnie, polegli gdzieś po drodze. Mało w nich konkluzji, że oprócz danej nam sprawczości w rozwijaniu umiejętności, kultywowaniu ciężkiej pracy, istnieją jeszcze takie czynniki jak czas, miejsce, inni, spotkani na drodze ludzie czy przypadek (lub – w wersji dla naukowców: splot przyczynowo-skutkowy). Słuchając wykładów o tym „jak żyć”, prowadzonych przez „wielkich”, może zbyt rzadko dochodzimy do konkluzji, że mogą nie być tak dobrzy w reinżynierii własnego życia (i ocenie, co doprowadziło ich do tego miejsca), jak dobrzy są w swoich muzycznych umiejętnościach.
Nie da się przecenić zdobywania wiedzy i umiejętności od najlepszych. Nie da się zdeprecjonować siły inspiracji, która leży w analizowaniu tego, co robili Hendrix, Beyonce czy Jaco Pastorius. Ale da się popełnić kolosalny błąd, „przepisując” sobie wszystko, o czym mówią, jako niezawodną receptę do naszego własnego życia.
W pędzie za doskonałością wierzymy bez końca, że musimy wzmacniać mocne strony. A być może tym, co nas rujnuje naprawdę, są nasze własne słabości.
I kiedy zapisujemy się na kolejne warsztaty, słuchamy kolejnych TEDów albo czytamy kolejne biografie… mimowolnie stajemy się samolotem, który spadając ku ziemi, naprawia bez końca coś, co sprawia, że i tak by poleciał.
*Podziękowania dla Pan Winyl za rozmowę, która stała się jedną z inspiracji dla tego tekstu.
Świetne przemyślenia Władku. A gdyby tak dzielić się swoimi porażkami i słabościami bez wstydu? Ciekawe, że to właśnie otwartość w tym temacie buduje najgłębsze relacje.
Jestem za tym bardzo, jednak wymaga to powolnego łamania całej fasady zbudowanej przez „erę social media” 🙂
„Moc bowiem doskonali się w słabości” jak pisał św. Paweł do Koryntian.