Zwykle wini się świeckie nauki i antyreligijnych filozofów o usunięcie w cień religii we współczesnym społeczeństwie. Jednakże uczciwiej byłoby winić samą religię za jej niepowodzenia. Religia upada nie dlatego, że ktoś ją obala, ale dlatego, że staje się oderwana od życia, bez smaku, opresywna, mdła, bezbarwna. Kiedy wiara zostaje całkowicie zastąpiona przez wyznanie, modlitwa – przez dyscyplinę, miłość – przez nawyk; kiedy ignoruje się kryzys dnia dzisiejszego z powodu pamięci o minionej świetności, kiedy wiara staje się raczej spadkiem niż żywym źródłem, kiedy religia przemawia raczej w imię autorytetów niż głosem współczucia – wtedy jej posłanie traci jakiekolwiek istotne znaczenie.
– Abraham Joshua Heschel (rabin, filozof, teolog)
Bohaterami dzisiejszego wpisu są wierzący kompozytorzy: jan sebastian Bach, franz joseph Haydn i Olivier Messaien. SIĘGNIEMY DO ich BIOGRAFII, żeby sprawdzić, czy da się wycisnąć trochę twórczej inspiracji z czasów i postaw w których głębokie, religijne doświadczenie przewyższało empiryczne poznanie.
Nie będziemy oceniać religii w kontekście jej historycznych upadków, nie będziemy włączać w rozważania nie zawsze korzystnego zaprzęgania kościoła do polityki, ale też poszukamy znacznie głębiej, niż idee zawarte w „Bogu Urojonym”. Sprawdzimy, co dla historii muzyki mógł przygotować „Bóg Ukryty”.
Co tak naprawdę jest rolą twórcy? Afirmacja wielkich idei, zadawanie ważnych pytań, oddawanie ducha otaczających nas czasów, a może próba ekspresji tego, co wewnętrzne? Skąd płynie wielka muzyka? Jest efektem muzycznego kształcenia połączonego z ekspresją podświadomości, wewnętrznego imperatywu tworzenia; wypływa ze „środka”, a może daje się tylko „wyciągnąć z wiecznie płynącej wody”, dzięki chwilowemu dostępowi do uniwersalnego, zbiorowego doświadczenia? W tradycyjnej definicji sztuki, jej rolą jest „podtrzymywanie duszy i konsolidowanie społeczeństwa”.
Post-romantyczny świat nadał jednak sztuce inną rolę – i od tej pory bywa dość często ekspresją emocji artysty, który odtąd stawiany jest na piedestale. Muzyka nadmiernie zewnętrznie zaangażowana może być przecież niebezpieczna – zarówno dla popularności twórcy, jak i norm i ram, które w nieco trzeszczący ostatnio sposób scalają świat wokół.
Mam, więc jestem?
Podobno nawet w zakładach karnych od pewnego czasu o statusie więźnia nie świadczy już czy i jak „grypsuje”, a ile ma kasy. Dość prostą ścieżką jest więc pójść zgodnie z duchem czasów – zwłaszcza, od kiedy istotnym dla publiki głosem przestają być drogowskazy, jak ten zostawiony przez Stanisława Jerzego Leca – „artysta może najłatwiej popełnić artystyczne samobójstwo, celując w gust publiczności”. Wtedy, miarą sukcesu stają się wyniki – ilość like’ów, zarobiony pieniądz, umiejętność wstrzelenia się w jak najbardziej masowe doświadczenie, cenny talent do pogodzenia wystarczająco komercyjnego z „wysokim”. Wyniki i mierniki są doskonałym odzwierciedleniem współczesnego, transakcyjnego spojrzenia na rzeczywistość i w ciekawy sposób przeniknęły także do świata sztuki.
„Ile jesteś wart lub warta” to wygodny sposób patrzenia na drugiego człowieka, który dobrze sprawdza się w świecie, w którym przez przeładowanie informacją skurczył się czas.
A jak przekazuje jedna z istotnych religii, judaizm – człowiek próbuje manipulować rzeczami i podporządkować sobie przestrzeń, ale Bóg istnieje w czasie. Tam, gdzie czasu więcej, więcej pewnie czasu na transcendencję. Tam, gdzie czas się skurczył, Bóg – jakiekolwiek jest jego rozumienie – zdaje się ustępować rzeczom, natomiast w drugim człowieku mamy tendencję widzieć częściej użyteczny przedmiot, niż boskie odbicie. A przecież już nawet patrząc na przedmioty, przestajemy dostrzegać, że przebija przez nie światło – zbyt szybko zamieniamy je na nowsze, „lepsze”.
Dziś coraz bardziej przekonujemy się, że ten system ekonomiczny, oparty na wiecznej ekspansji oraz konsumpcji dóbr (i złoży), które za chwilę stają się śmieciami (i toksycznymi nieużytkami), może kosztować nas nawet naszą planetę. Niektórzy mówią, że aby odwrócić ten proces (jeśli to jeszcze możliwe), potrzebujemy równowagi, albo wręcz kroku w tył.
Oczywiście, nie żyjemy już w czasach powszechnego, mitologicznego myślenia opartego o wiarę – kiedy to, co empiryczne i religijne miały równorzędny status w oddziaływaniu na rzeczywistość i jej postrzeganie. Dziś, masowym myśleniem zarządzają inne mitologie. Jednak ciągle ciekawe może być spojrzenie na lekcje, które płyną z biografii ludzi, dla których wiara – w to, że otacza nas coś więcej niż tylko rzeczy, które dadzą się poznać zmysłami, a prawa i wzory postępowania mają źródło w Bogu – była jak powietrze, którym oddychali.
Cz. 1: Bach, czyli o wyzbyciu się ego
BWV, to jest katalog dzieł Johanna Sebastiana Bacha, stworzony w XX i XXI wieku, obejmuje 1176 zarejestrowanych i pozytywnie przypisanych lipskiemu kantorowi kompozycji. A może być to tylko część imponującego dorobku – wiele z jego potencjalnych dzieł nie doczekało się pozytywnej weryfikacji autorstwa, a wiele być może zwyczajnie przepadło w otchłani czasu.
Mimo, że zostawił po sobie tak kolosalną ilość utworów, nie było twórcy, który stworzył tyle dzieł, jednocześnie nie zostawiając prawie żadnych informacji o swoim życiu prywatnym. To zrozumiałe – czasy przedromantyczne były przecież czasem „artisanów” – którzy postrzegali się jako rzemieślnicy, a nie artyści, którzy z jakiegoś powodu stoją ponad społeczeństwem. Dopiero oświeceniowy i romantyczny świat, z malejącą w Europie rolą kościoła potrzebował namaścić nowych bogów – wirtuozów, ponadludzkich władców sceny.
„In Nomine Jesu”
Dla Bacha, rola muzyki była jasna – miała przynosić wytchnienie duszy i służyć większej chwale Boga. Funkcja i znaczenie twórcy było w tym podejściu marginalne.
Jeśli zestawić taką postawę z popularnym obecnie emotyzmem – czyli jednym z systemów etycznych, który w pewnym uproszczeniu zakłada, że to, jak ma działać świat ma być przedłużeniem sposobu widzenia jednostki, a jej subiektywne uczucia i doznania są w kształtowaniu zewnętrznych norm najważniejsze – to wpadamy na ciekawy historyczny kontrast. Dziś, ostatecznym celem jest nierzadko wieczne „szukanie siebie” i „bycie sobą” (ironicznie realizowane często poprzez kopiowanie wzorców popkultury), a muzyka – jak swoista autoterapia – staje się ekspresją tych wewnętrznych poszukiwań, uczuć i konfliktów. U Bacha znajdujemy natomiast czysto rzemieślnicze podejście, które bez stawiania siebie na piedestale, skutkuje skupieniem na funkcji dzieła. Specjaliści mówią, że w jego muzycznym dorobku odnajdujemy ekspresję wszystkich emocji – jest uniesienie, smutek, radość, ból, ulga i tęsknota. Jeśli natomiast spojrzymy na jego biografię, to kiedy pisał swoje nawet najradośniejsze kantaty, zawsze ktoś w jego domu właśnie umierał – czy była to jego pierwsza żona, czy jedno z licznych dzieci.
Tłumaczy to na równi sukces nauczania kościoła w epoce Bacha z popularnością praktycznego uprawiania filozofii w czasach rzymskich cesarzy. W okresie, kiedy kolejne epidemie potrafiły wyludnić całe wioski czy miasta, zwrócenie się ku podobnym, porządkującym świat systemom niosło pocieszenie i nadzieję. A były one potrzebne – dorosłości nie dożyło dziesięcioro z dwudziestki dzieci Bacha i trzynaście z osiemnastu rzymskiego cesarza Marka Aureliusza. Ze słynnym, rzymskim stoikiem Bacha łączyła też wczesna utrata obojga rodziców.
Największym i uwalniającym w porównaniu ze współczesnym myśleniem paradoksem jest więc, że tematem wielkiego Bacha nie jest Bach. Nie jest nim nawet szukanie jakiegoś uniwersalnego doświadczenia. Jest nim poleganie na zewnętrznym systemie tłumaczącym i spajającym świat, który akurat on odnalazł w luterańskiej wierze i potraktował jako niewyczerpane źródło inspiracji. I podobnie jak słynny japoński pejzażysta Hokusai, który pod koniec życia mawiał, że zamienił się w swoje narzędzie – pędzel, Bach być może zamienił się w enagram I.N.J – in Nomine Jesu, który umieszczał na swoich partyturach.
Bach się nie zastawiał, żeby się postawić
Protestancka etyka pracy mogła być zresztą przyczyną ogromnej produktywności Bacha. Poświęcony rodzinie i swojemu zajęciu, żył zgodnie z podzielanym przez wielu protestantów mottem „Bóg, rodzina i rzetelna praca”.
Jeśli popatrzy się na bogactwo wielu zachodnich, europejskich krajów, to wzorem ekonomisty Maxa Webera można wysnuć tezę, że skromność dotycząca własnego życia i jego zewnętrznych, materialnych przejawów, połączona z imperatywem pracowitości i generowania bogactwa pozwalała przez wieki ich gospodarkom wzrastać. Działo się tak z jednego ważnego powodu – pieniądze były natychmiast reinwestowane, a nie konsumowane. W dobrym, protestanckim tonie było nie demonstrować zewnętrznych przejawów zamożności – co zaczynało się już w kościołach, z których za inspiracją drugiego przykazania z biblijnego Dekalogu – czyli „nie będziesz czynił obrazów na podobieństwo Boga” – wyrzucono cały blichtr (co, trzeba uczciwie przyznać, było też przyczynkiem do malejącej roli muzyków, wcześniej zatrudnianych w Zachodniej Europie najczęściej przez kościół. Z drugiej strony, to XVII-wieczny rynek luterańskiej muzyki partyturowej był historycznie pierwszym dużym rynkiem muzycznym, na którym występowała wymiana pieniądz-produkt materialny).
Pomimo sporej sekularyzacji Zachodu i globalnej dominacji kultury materialistycznej („masz, więc jesteś”), ta protestancka niechęć do „szpanowania” ma do dziś niesamowicie ciekawe odbicie kulturowe. W niegdyś protestanckich Niemczech w salonach samochodowych jeszcze niedawno najlepiej sprzedawały się pakiety wyposażenia zwiększające bezpieczeństwo. W Polsce, zgodnie ze starą, wschodnią zasadą: „zastaw się, a postaw się” – najatrakcyjniejsze dla klientów są pakiety polepszające wygląd.
Nadmierne konsumowanie i zadłużanie się, skutkujące popadaniem w zewnętrzną zależność od innych państw, jest przez historyków podawane zresztą jako jedna z przyczyn upadku nie tylko szlacheckiej Rzeczypospolitej, ale i wielu katolickich niegdyś potęg (która to lekcja, patrząc na współczesne czasy, ma ciągłe problemy z odpowiednim przyswojeniem).
Ile z tego myślenia mogło przejśc na koncept artysty? Nadmierne skupienie na własnym wizerunku i tym, jak się jest publicznie odbieranym może być przecież i dziś przyczyną bankructwa albo niewydarzenia się wielu artystycznych projektów. Co ciekawe, aż do początków mniej więcej XIX wieku, kariera Bacha również się nie „wydarzyła”. Za życia, był znany szerzej bardziej jako organista niż kompozytor, a za uratowanie jego potężnego dorobku (który przez 50 lat po śmierci artysty krążył niemal wyłącznie w kręgu profesjonalnych muzyków i intelektualistów epoki) są odpowiedzialni głównie jego krewni.
Tym bardziej imponuje, co i jak tworzył bez pewności jakiejkolwiek zewnętrznej gratyfikacji. Ale czy kiedykolwiek była ona w ogóle celem?
Cz. 2: Haydn, czyli o autentyczności
W 1809 roku, czyli dokładnie siedem lat po wydaniu pierwszej biografii Jana Sebastiana Bacha, wiele się w Europie zmieniło. Kiedy Georg Griesinger – dyplomata i współpracownik pierwszego wielkiego wydawnictwa muzycznego, Breitkopf & Härtel, siedział w Wiedniu naprzeciw klasycystycznego kompozytora Josepha Haydna, żeby spisać jego wspomnienia, opinię publiczną opanowywał właśnie kult geniusza. W wielkich muzykach dostrzegano „nadludzkie” cechy i na rozmaite sposoby próbowano zbadać, czym ich mózgi i ciała różnią się od „zwykłych” ludzi.
Moda ta kosztowała samego Haydna… głowę. Frenolodzy, czyli zwolennicy teorii, że kora mózgowa jest podzielona na ośrodki, które osobno odpowiadają za poszczególne zdolności (i że ich rozrost wpływa także na kształt czaszki), po śmierci klasycystycznego kompozytora wręczyli grabarzowi łapówkę, żeby odciął jego głowę i oddał im do zbadania. Eksponowana w drewnianej gablocie, czaszka artysty wędrowała od tej pory z rąk do rąk i była przedmiotem nawet sądowych sporów. Dziś, frenologia dawno uznawana jest już za pseudonaukę, ale motyw odcięcia nie był ironicznie niczym nowym dla samego Haydna.
Już jako wyróżniający się w chórze kościelnym chłopiec, przez tendencję do robienia psot częściej otrzymywał kary niż jedzenie (co w połączeniu z niedożywieniem z dzieciństwa przyczyniło się do jego określanej jako mikra, charakterystycznej postury). Przykładem ulubionych figli Haydna było odcinanie znienacka warkoczyków innym śpiewakom. Jednak już wtedy był chwalony za niesamowitą etykę pracy i pracowitość, które zapewniły mu dość wcześnie wysokie umiejętności gry na kilku instrumentach. Pomimo, że był wyróżniającym się śpiewakiem w wiedeńskim chórze, dzięki prawdopodobnie interwencji rodziców wyratowano go przed dość częstym w owych czasach losem, czyli kastracją. Praktyka, która przeprowadzana była w celu zachowania chłopięcego rejestru, towarzyszła muzyce, która dziś nazywana jest poważną, aż do XX. wieku. Podobno niebagatelne znaczenie miało w uratowaniu haydnowskiego przyrodzenia także dość wczesne zainteresowanie płcią przeciwną, które nie pasowało zbytnio do etosu kościelnego chórzysty.
Kanapki w partyturach
Nie zaprowadziło go to jednak do szczęśliwego małżeństwa. Jego związek z Marią Anną Keller nie przyniósł żadnego potomstwa, a oboje małżonków, jak to określił Haydn „nie było nieczułych na wdzięki innych” i prawdopodobnie poszukiwało szczęścia w romansach. Jednocześnie, czasy i panująca w nich konwencja nie oferowały obojgu od tego żadnej innej ucieczki. Anegdotyczne więc stały się opowieści w których żona Haydna tak bardzo nie „poważała” zajęcia męża, że on sam znajdował kanapki zapakowane w partytury swoich dzieł.
Z Bachem łączy Haydna to, że na owych nieco pobrudzonych pewnie masłem (Węgry, na ten zakazany podczas postu artykuł, miały jako cały kraj wykupioną u papieża stałą dyspensę) partyturach dość często znajdowała się dedykacja „in nomine Domini” („w imię Pana”) i zamknięcie „Laus Deo” („chwała Bogu”). Jednak odbiór obu kompozytorów za życia nie mógł bardziej się różnić. Haydn cieszył się ogromną sławą i powszechnym uznaniem, podróżował w pewnym czasie sporo po Europie, był przyjacielem Mozarta i (krótko) nauczycielem Beethoveena. Pierwsza jego oficjalna biografia ukazała się już rok po śmierci, a po niej zaraz dwie inne – co było wtedy wydawniczym fenomenem (a dziś jest koniunkturalną normalnością).
W poszukiwaniu autentyczności
Jednak sławę Haydnowi przyniosła w dużej mierze jego oryginalność, niejako wymuszona pewnym rodzajem odcięcia. Przez 30 lat pracował najpierw jako wicekapelmistrz, a potem kapelmistrz na dworze książąt Esterhazych. Spora część z tego to czas niemal kompletnej izolacji najpierw w zamku, a potem na wiejskiej, węgierskiej prowincji, na której książęca rodzina postanowiła wybudować „węgierski Wersal” – pałac Esterhaza. Jak wspominał sam Haydn:
Mój książę był zadowolony ze wszystkich moich dzieł; otrzymywałem uznanie. Jako kapelmistrz mogłem eksperymentować, obserwować, co wywarło wrażenie, a co je osłabiało, oraz w ten sposób ulepszać, dodawać, dokonywać cięć, podejmować ryzyko. Byłem odizolowany od świata; nikt w pobliżu nie przeszkadzał mi i nie mógł sprawić, że stracę pewność siebie. I w ten sposób zostałem zmuszony stać się oryginalnym.
Co ciekawe, Haydn otrzymywał znakomite jak na swoje czasy noty również jako szef orkiestry. Muzycy wspominają go jako lidera, który zawsze walczył o dobre warunki zatrudnienia i podwyżki dla muzyków, a ego nigdy nie przesłaniało mu troski o tych, którzy pomagali realizować mu muzyczną wizję. Oprócz wspomnianych wyżej miłosnych perturbacji, w Haydnie nie było zatem nic, co możnaby ofiarować spragnionej afer publiczności, która powoli zaczynała wymagać od artystów „pokręconych”, „większych-niż-życie” biografii. Nie ubierał się ekstrawagancko, nie był komabatantem, nie imprezował, nie otaczał się wianuszkiem wielbicielek, skrupulatnie liczył pieniądze dla siebie i swoich muzyków oraz pracowicie pisał swoje ponad 100 symfonii, 30 kwartetów smyczkowych i niezliczoną ilość innych dzieł.
Medytacja w tworzeniu
Tak, jak jeszcze kilka lat temu cegła na ścianie zagościła nawet na tapetach stacji benzynowych, tak medytacja i mindfulness dotarły już nawet na firmowe, korporacyjne szkolenia i specjalnie przygotowane salki w startupach. Powierzchowne rozumienie kojarzy takie praktyki głównie z filozofią Wschodu, a w rzeczywistości są one częścią kontemplacyjnych i medytatywnych rytuałów, które od tysięcy lat są wspólne dla ludzkości i w różnych, kulturowych odmianach towarzyszą niemal każdej religii. Cytaty w stylu „wczoraj minęło, jutro niepewne, jedyne, co masz – to dziś” nie muszą być wcale fragmentem buddyjskich ksiąg, ale – w tym przypadku… encyklik Jana Pawła II (skupienie na dzisiejszym dniu jest tematem wielu wątków w Ewangeliach). Założenie, że moment, kiedy w pełni wchodzisz w chwilę obecną jest twoim wejściem w „królestwo Boga”, towarzyszyło od wieków także mistykom chrześcijańskim. Tradycyjnie, utożsamiano nawet rozpamiętywanie przeszłości albo nadmierne myślenie o przyszłości z domeną „diabła”.
Pomimo, że część ze swoich religijnych utworów Haydn pisał, jak sam wspominał, „niemal cały czas na kolanach”, to ciekawa jest inna rzecz, związana z jego XVIII-wieczną, muzyczną „produktywnością”. Jedną z praktyk wspomagających pracę kompozytora było… częste sięganie po różaniec – który traktował jako remedium na dość częstą utratę koncentracji. Co ciekawe, najwyraźniej w przerwach w imprezowaniu (zgodnie z jego obrazem, który utrwaliła kultura), fanem modlitwy różańcowej był również dobry przyjaciel Haydna – Wolfgang Amadeus Mozart. Z pewnością ten katolicki rytuał, ze względu na swój medytatywny charakter, dość nieźle wyprzedzał czasy „mindfulness” i pomagał przywrócić utracone skupienie.
Cz. 3 Messaien, czyli Bóg w śpiewie ptaka
W XX już wieku, w związku ze stopniową i ciągle postępującą laicyzacją spoleczeństwa, kościół katolicki w pewnym sensie porzucił kompozytorów. W dużej mierze z powodów ekonomicznych, sięgnął do korzeni i uczynił na nowo chorał gergoriański swoim głównym, muzycznym przekaźnikiem. Bachowskie „dla wytchnienia duszy i większej chwały Boga”, zostało w muzyce naturalnie zamienione na bardzo zgrabne, „trwające całe życie budowanie stanu zachwytu i spokoju” (które zawdzięczamy pianiście i myślicielowi Glennowi Gouldowi). A potem, przyszła wszystkim znana rewolucja, która postawiłą na adrenalinę i emocje.
Jak pisał zresztą już w latach 30. XX. wieku muzykolog Leonid Sabiejew: „twórca zawsze zależał materialnie od konsumenta jego dzieł i musiał znosić nieuprzejmości, a nawet okresowe upokorzenia. Jego pierwszym odbiorcą był Kościół, od którego – co trzeba uczciwie zaznaczyć – otrzymywał lepsze i bardziej humanitarne traktowanie niż od magnatów i bogatych pracodawców, którzy nastąpili potem”.
W tym czasie, który przez wielu opisywany był jako kryzys muzyki, pojawiła się w XX-wiecznej muzyce bardzo nietuzinkowa postać, która swoim życiem doskonale oddawała motto mistyka, Jana Dunsa Szkota – jeśli chcesz dobrze poznać Boga, musisz połączyć dwie rzeczy: studiowanie Pisma z ciągłym zachwytem nad naturą.
Któż zresztą mógł być owocem związku tłumacza literatury angielskiej i poetki, jak nie człowiek awangardy? Kompozytor, który przez całe życie pielęgnował pogląd, że muzyka jest i powinna być ściśle powiązana z innymi dyscyplinami, takimi jak folklor, religia i filozofia. Jednak do swojego kompozytorskiego powołania dołączył jeszcze jedną rzecz – ornitologiczną pasję, która zaowocowała nagrywaniem i katalogowaniem głosów wielu śpiewających gatunków ptaków. Uważał się w równym stopniu za ornitologa, jak i kompozytora. Wiara i inspiracja naturą połączyły się u niego w jedną, muzyczną opowieść.
Człowiekiem tym był Olivier Messaien, który przez wielu jest uznawany za najwybitniejszego, francuskiego kompozytora dwudziestego wieku. W porównaniu z dwoma innymi bohaterami tego artykułu, jego biografia była najbardziej burzliwa. Był przecież świadkiem i współuczestnikiem tragedii II wojny światowej. Doświadczenia wojny poznanej z pozycji żołnierza służącego w szpitalu, pojmania przez Niemców i niewoli zaowocowały pięknym i przejmującym „Kwartetem na koniec czasów”, którego pierwsze wykonanie nastąpiło w obozie jenieckim. Pomimo jednak wielu głosów, które po doświadczeniach wojennej hekatomby postulowały śmierć sztuki (słynne „czy jest możliwa poezja po Auschwitz”?) Messaien znalazł dla niej inną formułę, która towarzyszyła mu przez całe życie.
Posłuchaj fragmentu „Kwartetu na koniec czasów”
Opierał swoją twórczość na katolickiej teologii, którą interpretował w swoisty, mistyczny sposób i postanowił uczynić swoją wiarę głównym motywem zarówno świeckich, jak i religijnych utworów. Długo przed tym, jak zostały zaadoptowane przez jazz i muzykę popularną, Messaien inkorporował także w swojej muzyce rytmy Chin, Japonii, Boliwii i Bali oraz elementy tonalności charakterystycznej dla chociażby muzyki hinduskiej. Robił to jednak w sposób, który nigdy nie szkodził wartości dzieła.
X= przekaz plus rzemiosło
Dziś, w wielu „zaangażowanych” gatunkach, przekaz często przykrywa muzykę i umiejętności techniczne muzyków (co ma nawet odbicie w przysłowiowym „liczy się przekaz”). Jeśli słowa zgadzają się z ideą czy politycznym zapotrzebowaniem chwili, muzycznie, wiele może być wybaczone. Messaien był dla tego trendu ciekawym kontrastem. Teologia nigdy nie służyła mu jako substytut doskonałego rzemiosła, a to, że muzyka podejmowała tematy religijne nie było usprawiedliwieniem dla jej technicznych mankamentów.
Obecnie, często także w muzyce „uwielbieniowej” czy kościelnej widzi się swoiste „usprawiedliwienie przez wiarę”. Jeśli służy celom kultu, muzyka nie musi być „dobra” – jej celem ma być wzbudzenie emocji, a nie uwznioślenie. Liczy się intencja. Ciekawy to kontrast.
Jako konsekwentny, awangardowy twórca, Messaien pomimo sławy, nie odczuł zrozumienia publiczności. Jak sam mawiał – „narzuciłem prawdy wiary sali koncertowej”, ale nie spotkało się to ze szczególnie głębokim odbiorem. U kresu życia gorzko oceniał:
„Mówię o wierze do ludzi, którzy jej nie mają; o ptakach do ludzi, którzy ich nie lubią; o rytmie do ludzi, którzy nic nie rozumieją; a o kolorach dźwięku do ludzi, którzy nie widzą nic.”
W poszukiwaniu uniwersalnego Chrystusa
Jednak, choć twardym punktem odniesienia było dla Messaiena oparcie się na katolicyźmie i jego naukach, wierzył, że przesłanie religii i sztuki może być uniwersalne. Jak mówił:
W obecnej epoce ekumenizmu – jak zresztą w każdej epoce – nie należy przywiązywać zbytniej wagi do różnic religijnych. Wszyscy – prawosławni, katolicy i protestanci, Izraelici, nawet buddyści – szukają Boga, znajdują Boga. Moja praca skierowana jest do wszystkich wierzących – tak samo jak do wszystkich innych.
Ciekawa to klamra, zamykająca życie trzech kompozytorów, którzy swoje największe inspiracje znajdowali w duchowości – i wierze. Czy skutkowało to konstatacją „nie jestem tak ważny, jak mi się wydaje” u Bacha, „kontemplacja pomaga tworzyć” u Haydna czy „Boga można znaleźć w połączeniu Pisma i natury” u Messaiena – ma to mniejsze znaczenie. Swoje życie i pracę oparli na czymś większym niż oni sami, co jest ważną wskazówką w czasach, kiedy na piedestale stawiany jest narcyzm i fascynacja sobą. Jak jednak mówi Biblia, parafrazowana jeszcze przecież tak niedawno przez polityków – nie wszystko warto, co się opłaca.
Czy w ich przypadku było warto?
Franciszkański mnich (i przy okazji dość spory ekumenista), Richard Rohr, twierdzi: „kto nie wierzy w nic, brawurowo nabiera się na wszystko”. Jakakolwiek jest więc odpowiedź na powyższe pytanie, być może po prostu… „nie warto nie wierzyć w nic”.