Byłem kilka lat temu świadkiem sytuacji, kiedy w dość uznanym klubie, jeden z występujących podczas wieczoru wokalistów wdał się w spór z organizatorami wydarzenia. Argumentem dla niego, dlaczego mają ulec jego dość nieadekwatnej do sytuacji (czytaj: bardzo niesłusznej i krzywdzącej dla organizatorów) wizji postępowania było wypowiedzenie słów: „to ja tu jestem artystą”.
Czy istnieje możliwość, że jako twórcy ciągle żyjemy, działamy i próbujemy stawiać czoła światu zgodnie z marketingowym mitem, stworzonym ponad dwieście lat temu? Czy biorąc się za tworzenie jakiejkolwiek sztuki, nieświadomie przejmujemy paradygmat życia, zachowywania się i podejścia do robienia muzyki w określony, przeromantyzowany sposób, który dawno przestał być aktualny? A może to nasza współczesna kultura nie dokonała koniecznej autorefleksji i przewartościowania? I ciągle, bezrefleksyjnie, powiela wzorce, które dają artystom niesłuszne poczucie wyjątkowości, więc tym bardziej gwarantują im brutalne zderzenie ze światem, którego te dylematy już dawno nie obchodzą?
„Jestem magistrem sztuki”
Jest to tym ważniejsze w czasach, kiedy zinstytucjonalizowana część rynku, która „produkuje” rocznie kilka tysięcy absolwentów, tytułowanych „magistrami sztuki”, działa bardzo mocno w oparciu o romantyczny sposób myślenia, sprzedając kolejnym pokoleniom XIX-wieczny mit geniusza i opowieść o wyjątkowości artysty.
I jest to jeszcze ważniejsze w momencie, kiedy kolejni biznesmeni, którzy ochoczo kupili narrację sprzedawaną przez kolejne książki, masowo produkowane przez autorów z kręgów Doliny Krzemowej, sami obwołują się artystami. Stworzyłeś startup, którego model biznesowy polega na spamowaniu internetu sprytnymi algorytmami prezentującymi reklamy? Jesteś artystą. Napisałeś copy do telewizyjnego spotu suplementu diety? Jesteś artystą. „Tokenizujesz” swoją „markę osobistą”? Sztuka, jak nic.
A sztuka, jak przekonuje William Deresiewicz, krytyk literacki, eseista i autor bardzo ciekawej książki „The Death of The Artist. How Creators Are Struggling to Survive in the Age of Billionaires and Big Tech” ma – być może gasnącą – rolę podtrzymywania duszy i konsolidowania społeczeństwa. To, co odróżnia artystę od uzurpatora, to lata poświęcenia dla budowania realnych umiejętności i potężna sieć wsparcia, która potrzebna jest, aby podtrzymać twórcę na jego drodze. Pytanie, gdzie ma ten trud sprzedawać?
Marketingowe mity internetu
W istocie, ta sama współczesna, cyfrowa ekonomia, która zaczęła nadawać tytuł „artysty” m.in. twórcom uzależniających urządzeń, które tylko pomagają sprzedawać więcej dóbr konsumpcyjnych, przyczyniła się do stworzenia nowego, marketingowego mitu, któremu powszechnie ulegli sami muzycy, autorzy czy malarze. „Nigdy nie było lepszych czasów do tworzenia sztuki”, krzyczy big-tech. „Mając naszego laptopa (lub wpisz odpowiedni produkt) i dostęp do sieci, masz studio w swoim pokoju oraz odbiorców i cały świat w zasięgu ręki”. To wszystko prawda – choć w ocenie prawdziwości tego zjawiska jak zwykle pomaga statystyka.
Czyż cała narracja na temat bycia twórcą, podtrzymywana także przez sam rynek muzyczny, nie jest prowadzona z perspektywy 1-procenta w kierunku pozostałych 99-procent? W środowisku architektów nikt nie ma raczej wątpliwości, że większość z tych, którzy chcą żyć dobrze i w miarę dostatnio, nie zbuduje raczej Wieży Eiffla i nie zapisze się w annałach światowego budownictwa. A młodzi twórcy, którzy chcą profesjonalizować swoje aspiracje, przychodzą na warsztaty głodni wiedzy i karmieni są tam niezwykle adekwatnymi do ich sytuacji studiami przypadku Taylor Swift albo poradami muzyków, którzy kariery budowali w dobie dominacji radia i telewizji (i płynących z nich tantiemów).
A rzeczywistość mówi sama za siebie – w tych „najlepszych dla twórców czasach”, z ponad 6 milionów książek dostępnych w amerykańskiej wersji serwisu Kindle, 68% nie sprzedało się w więcej niż kilku kopiach. Jedynie 20 000 spośród autorów tych 6 milionów książek zarabia więcej niż 25 000 dolarów rocznie. Spośród ponad 20 milionów muzyków streamujących muzykę na Spotify, 96 procent z nich generuje łącznie tylko 4 procent odtworzeń. A w tym samym czasie tysiące ludzi, przyciągnięci sukcesem nielicznych, zwracają się do karier kreatywnych, aspirując do funkcjonowania na rynku, który zwyczajnie nie ma odpowiedniej pojemności, żeby ich przyjąć. I ignorują kompletnie psychologiczny błąd przeżywalności.
Artisan, artysta i przedsiębiorca
Być może więc historia zatacza koło i wraca do czasów, kiedy życie ze sztuki było dostępne nielicznym i tylko tym związanych z mecenatem, patronem bądź wielkim biznesem?
Przedromantyczny, renesansowy i barokowy artysta artystą w istocie nie był, bo, jak przekonuje autor książki „The death of the artist” – funkcjonował jako „artisan” – czyli w dość krzywdzącym, polskim tłumaczeniu – rzemieślnik. Bach znany był bardziej jako organista niż kompozytor, Haydn był kapelmistrzem zatrudnionym na książęcym dworze i żaden z nich prawdopodobnie zbytnio nie emocjonował się ani własną wyjątkowością, ani tym, że „cierpi za miliony”. Badacze przekonują nawet, że Bach sprawnie pisał utwory nie tylko smutne, ale pełne uniesienia i radosne pomimo, że w każdym momencie jego życia statystycznie właśnie umierał mu ktoś z najbliższych.
Natomiast postoświeceniowy, porewolucyjny, europejski świat, z mocno ograniczoną rolą i wpływem kościoła jak nigdy potrzebował „nowych kapłanów”, dających tłumom poczucie obcowania z absolutem. Chętnie poszli za tym sami twórcy i ich „krytycy”, podtrzymując kult wizrtuoza (jak Beethoven, Liszt czy Paganini) i artysty funkcjonującego w całej swojej wyjątkowości ponad społeczeństwem, ze szczególną rolą przewidzianą dla tworzących „czystą” sztukę. Co ciekawe, odzwierciedlał to ówczesny język – powiedzenie „sztuka dla sztuki” nie istniało przed czasami Wagnera.
Dwudziesty wiek przyniósł ciągle rosnącej społeczności artystów profesjonalizację i możliwość życia z tego, co robią. Zaczął liczyć się ten, kto tworzy nie pod wpływem natchnienia, licząc na przebicie się „tym jednym dziełem”, a ten, kto pracuje każdego dnia i jak profesjonalista siada przy biurku i tworzy. Sprzyjała temu instytucjonalizacja sztuki – powstała cała biznesowa sieć wspierająca monetyzację dzieł i wynoszenie ich twórców na szczyty popularności. Muzea, galerie, stowarzyszenia, festiwale, fundacje, granty i konkursy, a potem wytwórnie – dysponowały pieniędzmi publicznymi i prywatnymi, namaszczały nagrodami i marketingiem kolejnych artystów, współtworząc ekosystem krążenia publiczności i pieniędzy.
W drugiej i trzeciej dekadzie XXI wieku ten artystyczny stolik z niby przewidywalną grą został wywrócony. Pomimo, że woda wypełniająca pomieszczenie nie dosięgła tak dotkliwie największego, wytwórnianego biznesu, okazało się, że stare reguły już dla twórców nie działają. Twórcy z „pozostałego 99%” próbują reagować na to stworzeniem modelu „kreatywnego przedsiębiorcy” – czyli sprzedawać produkty na marginesie swojej sztuki. Dobra płyta i zasięgi mogą stać się pretekstem do sprzedawania książki, ubrań, lekcji, instrumentów wirtualnych, presetów do efektów, transkrypcji czy szkółek, a multidyscyplinarność i wiele źródeł dochodów zaczęły stawać się normą dla wszystkich, którzy żyją poza głównym obiegiem.
Wielu ciągle się to udaje, ale ten trend stworzył inny biznes.
Romantyzm i grantyzm
Bóg wie, ile muzycznych grantów w Unii Europejskiej w ciągu ostatnich dziesięciu lat zostało pozyskane na deklaracjach wspierania sieci „artist enterpreneur” – „nowego modelu artysty” nowych czasów, którzy tworzy swój mały biznes i sprzedaje okołoartystyczne produkty bezpośrednio do odbiorcy. Problem z dotacjami, programami i grantami był i jest jednak taki, że ocenia się je według sukcesu zrealizowanego przedsięwzięcia, a nie jego efektów rynkowych. Chciałbym wreszcie zobaczyć system, który oceni, ilu twórców po udziale w jakimś programie rzeczywiście się sprofesjonalizowało i – tak jak w ocenie przeżywalności pacjentów onkologicznych – pięć lat po udziale w programie na przykład zaczęło żyć i żyje z muzyki.
Rynek, na którym mieszają się wieki
Do tego dochodzi ciągle bardzo hybrydowy model naszego rynku – kiedy Amerykanie zaczynają już ogłaszać nieadekwatność modelu „artysty-przedsiębiorcy” i zastępują go „kreatywnym-przedsiębiorcą”, dla którego sztuka jest tylko pretekstem do sprzedawania produktów w sieci, my ciągle działamy na rynku mieszania się podejść. Kiedy za oceanem okazuje się że big-tech i internetowy monopol na informacje nie tylko zmieniły demokrację, ale i zniszczyły dla artysty jakąkolwiek przewidywalność przepływu pieniędzy w ekonomii cyfrowej, my powtarzamy od dziesięciu lat mantry, jak to hip-hopowcy stali się jedynymi, którzy sprzedają bezpośrednio do fanów.
Nasza hybryda to romantyczne enklawy ludzi samomianujących się wymagającymi czci artystami, granty, dotacje i wspierające instytucje, które mierzą się nie tylko z pandemicznym odpływem publiczności, artyści profesjonaliści i nieliczni muzycy, którzy w obrębie niedostosowanego do internetu prawa podatkowego starają się działać jako kreatywni przedsiębiorcy.
Jeśli dodamy do tego jeszcze tendencję rynków finansowych do dążenia do bezgotówkowości, ciekaw jestem, jak się będzie miał po tym wszystkim – zwłaszcza w obrębie mniejszych podmiotów – szarostrefowy polski rynek koncertowy i możliwość „życia z muzyki”.
To wszystko daleko szersze niż wpływ pandemii zagadnienia, które będą zajmować nas w najbliższych latach i zdecydowanie wpływać na proporcję profesjonalistów i pół-amatorów w branży muzycznej oraz sytuację całej branży kreatywnej. A nad tym wszystkim: rola sztuki.
Jak będzie się miała sztuka, kiedy jej rolą już nie jest podtrzymywanie duszy społeczeństwa, bo dusza ta, wraz z uzależnieniem od zalgorytmizowanej rozrywki, zaczyna składać się coraz bardziej nie z tego, co święte, a z krzemu i kwarcu?
Przemyślenia na marginesie i na podstawie książki Williama Deresiewicza, „The Death of The Artist. How Creators Are Struggling to Survive in the Age of Billionaires and Big Tech”, którą polecam.
Koncert online, teledysk, sesja zdjęciowa?Sprawdź pierwszą e-książkę o tym, jak obraz, ruch i wizerunek wpływają na odbiór dźwięków. Pigułka skondensowanej wiedzy, którą powinien wziąć każdy, kto zajmuje się muzyką!