Żyjemy w przedziwnym (jak na na to, co dzieje się w światowej muzyce) miejscu, w którym trochę wbrew globalnym trendom nagrywa się albumy, sprzedaje się albumy i uparcie recenzuje się albumy (nawet jeśli ten cały system oparty jest na ledwo spinającym się modelu biznesowym). Do tego, zupełnie wbrew tym światowym tendencjom, sporo z najpopularniejszej muzyki wydają u nas niezależne wytwórnie, nawet jeśli do jej dystrybucji korzystają z kanałów użyczanych przez „Wielką Trójkę”.
Jednak patrząc na globalne statystyki, świat się (znowu!) zmienia. I choć fale są u nas na razie niewielkie, to z najnowszego, wydanego 2 kwietnia raportu International Federation of the Phonographic Industry można wyczytać – i to niekoniecznie między wierszami – pewne tendencje, które zdecydowanie wpłyną na kształt nie tylko polskiego, ale i europejskiego rynku muzycznego. Jak więc wygląda świat A.D. 2019 z perspektywy dużych i większych wytwórni?
Europo, śpisz? Wiesz, co Cię czeka? Eurexit.
Od czasu do czasu piszący o polskim rynku muzycznym triumfują, że wytwórnie niezależne (z sektora MŚW – „małych i średnich wytwórni”, jak lubię go nazywać) wykrawają sobie w Polsce coraz większe kawałki tortu. Czy to zasługa sektora „independent” czy bardziej mądrość wielkich koncernów, które coraz odważniej wycofując inwestycje, ustępują pola na mało perspektywicznym rynku? A także alokują budżety marketingowe w kierunkach, na których można po prostu zarobić? Odpowiedź jest prosta.
Brak wzrostu na europejskim rynku muzycznym (+0,1% w 2018 roku) w porównaniu z najbardziej 2018 roku rosnącym – czyli Koreą Południową (wzrost o 17,8%!) oznacza nic innego, że z punktu widzenia zarabiania na muzyce (przez wielkie koncerny) Europa jest od dawna rynkiem nasyconym.
Budżety przechodzą w bardziej perspektywiczne rejony świata – takie jak Brazylia, Indie, Chiny czy Korea właśnie. W 2018 roku było to 5,8 miliarda dolarów zainwestowanych tylko w marketing i A&R! Pośrednio, dzięki „śmierci płyty” czyli niemal bezkosztowemu w porównaniu z tłoczeniem i dystrybucją fizycznych nośników streamingowi, na którym zarabia branża muzyczna (artyści już mniej, a przynajmniej ci spoza samego czoła kolejki dziobania).
Czy streaming to nowy „Czarny Łabędź”?
To dochody ze streamingu już drugi raz z rzędu przekroczyły wpływy ze sprzedaży nośników fizycznych. Wydaje się też, że albo artyści to bardzo narzekająca kasta, albo „value gap” (luka wartości) nie dotyczy tylko Youtube’a i walk w Parlamencie Europejskim. Na streamingu zarabiają przede wszystkim ci ze szczytów katalogów wielkich wytwórni, a i same serwisy streamingowe zafundowały „drugie życie” dawno zapomnianym archiwom (widać to chociażby po tegorocznych wzrostach na rynku muzyki klasycznej w Wielkiej Brytanii). Patrząc z biznesowej perspektywy niskich kosztów wejścia i ryzyka inwestycji potrzebnych do zarabiania na streamingu (w porównaniu z tłoczeniem i dystrybucją nośników), wielkim koncernom nie mogła przydarzyć się lepsza rzecz.
Nassim Taleb w jednej z najważniejszych książek XXI wieku, „Czarny Łabędź”, pisał, że Europa lubuje się w rozpamiętywaniu niegdysiejszej wielkości i tego, że przez wiele wieków kształtowała obraz światowej kultury. Kochamy swoje stare katedry – co najlepiej udowodniły ostatnie dni. Jednak – jak pisze Taleb – kompletnie nie potrafimy monetyzować swojej kreatywności, w czym od dawna przodują Amerykanie (z których lubimy się śmiać, że myślą, że Warszawa leży w Gruzji). Jakie to będzie miało konsekwencje dla rynku muzycznego?
Czy wielkie wytwórnie skupią się jeszcze, jeszcze bardziej wyłącznie na pewnych inwestycjach – czyli kreowaniu i sprzedawaniu lokalnie swoich super-rentownych „supergwiazd” z innych rejonów świata? Czy Europa ostatecznie stanie się królestwem małych, muzycznych nisz (na wzór Islandii), w których będzie dumnie przodować (ale nie zarabiać?). Czy podpisanie dużego kontraktu z wytwórnią stanie się dla lokalnych artystów jeszcze większym niż dziś, ale coraz bardziej oddalającym się marzeniem? A może ta sytuacja da naturalny zastrzyk „wirtualnym labelom” i samozarządzającym się artystom, tworząc rynek „muzycznych mikroprzedsiębiorstw”?
Czas pokaże.
Zespoły, których kompletnie nie znasz (ale już niedługo!) są najpopularniejsze na świecie
Brytyjski rynek muzyczny tradycyjnie – i wyjątkowo w Europie – trzyma się dobrze i trzymać będzie mocno (i to nie tylko dlatego, że tam powstała IFPI). Jednak, gdyby odjąć brytyjskiej gospodarce Eda Sheerana, wpadłaby w recesję pewno szybciej, niż nastąpi Brexit. W tym roku na podium TOP 3 najchętniej słuchanych oraz najlepiej zarabiających (dla branży muzycznej) artystów nastąpiło małe przetasowanie. Rudowłosy król ustąpił miejsca Drake’owi, a na drugie miejsce wskoczył znany i lubiany boysband BTS.
Tak, też ledwo o nich słyszałem.
Jeżeli w ostatnich latach trudno było Ci znieść kolaboracje znanych artystów z kolejnymi latynoskimi gwiazdami, a „Despacito” i jego przeróbki przyprawiały Cię o stan przedzawałowy, to mam dla Ciebie dobrą wiadomość. Pod warunkiem, że lubisz kimchi.
Tym razem przygotuj się na może powolną, ale skuteczną inwazję K-popu.
Przeciętne filmy z dobrą muzyką sprawdzają się jako nowy model biznesowy
Przeciętne filmy o znanych muzykach kręcone w taki sposób, aby nikogo zbytnio nie obrazić, opatrzone znakomitą ścieżką dźwiękową sprawdzają się po raz kolejny jako świetny model zarabiania dla wielkich wytwórni. Recykling starych katalogów i wtłaczanie na nowo do masowej świadomości lekko blaknących (sprzedażowo) gwiazd są znacznie bardziej opłacalne, niż inwestowanie w niepewnego, nowego artystę. Nie, żeby strategia wewnątrzkoncernowej synergii była czymś nowym.
Jednak szóste miejsce zespołu Queen na liście najpopularniejszych artystów (pełnej Arian Grande) naprawdę robi ogromne wrażenie. Z tego samego mechanizmu skorzystała poniekąd Lady Gaga, lądując na miejscu dziewiątym.
A ja wróżę, że rok 2019 może w podobny sposób należeć do Eltona Johna.
„Dlaczego jeszcze nie masz dziew… eee. Dlaczego to nie Ty występujesz na Wembley?”
Ciekawe, że podobne, hagiograficzne produkcje robią popkulturze niefajnie w jeszcze jednym aspekcie. Jeszcze bardziej zakorzeniają w masowej świadomości (ludzi niezwiązanych z muzyką) „stary model kariery” – który dziś jest obecny w branży znacznie mniej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Dlatego każdy współcześnie muzykujący powinien jeszcze bardziej uzbroić się w pewną ripostę, która na pewno przyda mu się przy rodzinnym, świątecznym stole. Kiedy ciocia znów zapyta: „Jesteś muzykiem? To dlaczego nie Ty występujesz na Wembley?” należy tym bardziej odpowiedzieć – „Jesteś architektem? To dlaczego nie Ty zaprojektowałaś operę w Sydney?”.
Albo przynajmniej przypomnieć sobie cytat z Dona Drapera z „Mad Men”: „Nie każda baletnica dostanie, czego chce. Świat nie może utrzymać aż tylu balerin”.
Korpomowa do szczętu opanowała wytwórnie
I ostatnie. Czy można zapisać pół kartki A4 i nic konkretnego nie powiedzieć? Można, jeśli jest się „senior content writerem” w dużej korporacji i ma się napisać wypowiedź szefowi wytwórni, na przykład do nowego raportu o stanie globalnego rynku muzycznego. Gęstość użycia słów współcześnie zobojętnionych semantycznie przez generyczne teksty biznesowe, takich jak „truly”, „engage”, „shaping future”, „care”, „share” czy „support”, jest w tym dokumencie porażająca.
Bartek Chaciński, pisząc o nowym raporcie zauważył, że ani razu nie pada w nim słowo „sztuka”.
Nic dziwnego. Po prostu proporcja słów „music” i „business” po raz kolejny przesunęła się jeszcze bardziej w stronę biznesu.
Raport IFPI 2019 dostępny jest tutaj: https://www.ifpi.org/downloads/GMR2019.pdf