Jerzego Pocicę – doświadczonego psychoterapeutę i trenera – poznałem na studiach, podczas zajęć z komunikacji interpersonalnej. Zaimponował mi spokojem, mądrością i szerokim oglądem ważnych spraw. Kiedy jakiś czas temu pomyślałem o cyklu „Sztuka życia dla muzyków”, dotyczącym różnych aspektów dobrostanu i zdrowia psychicznego artystów, był pierwszą osobą, która przyszła mi na myśl. Oto zapis pierwszej części naszej rozmowy.
Władek: Dlaczego zostajemy artystami? Skąd to pragnienie (czy może czasem nawet przeznaczenie) „wylądowania na scenie”? Tego, aby człowiek „kładł serce na dłoni”, grał, śpiewał, dzielił się różnymi, często nawet najbardziej intymnymi przeżyciami?
– Jerzy Pocica: Zadajesz mi na początek pytanie, wobec którego nie czuję się najbardziej kompetentny. Ale mogę odwołać się do potrzeby wyrażania – siebie i tego, co jest we mnie – jako sposobu, żeby poradzić sobie właśnie z tym, co we mnie jest. Wszyscy to robimy – wyrażamy się przez komunikację, gesty, sytuacje, w których się stawiamy – i te pozytywne, i negatywne.
Natomiast artyzm rozumiem jako chęć wyrażenia tego, czego nie możemy w sobie pomieścić – na nieświadomym najczęściej poziomie. Psychologicznie to instynkt, impuls. Jest oczywiście też to, o czym mówisz – że scena jest na widoku i jestem wtedy eksponowany, skupiam na sobie uwagę, więc możemy chcieć wylądować na scenie też dla potrzeby bycia zauważonym, widzianym, docenionym.
…i poddania się ocenie.
– I to byłby drugi aspekt. Pierwszy – to ten, że potrzebuję, żeby mnie zauważono. Jedna z dwóch bardzo ważnych potrzeb, o których się nie mówi za wiele, to potrzeba bycia zauważonym. Dziecko potrzebuje tego, żeby być zauważonym przez rodzica. Każdy sygnał braku uwagi, albo każde zakłócenie tej uwagi sprawia, że dziecko doznaje deficytu. Albo wręcz traumy. I jak nazbiera się tego dużo, to coś zaczyna się z nim dziać, zaczyna tłumić, przemieszczać na zastępcze źródła akceptacji lub szukać innych sposobów zaspokojenia tej potrzeby, na przykład na scenie.
Można więc zaryzykować jedną tezę, że artyści to ci, którzy niewystarczająco byli zauważani w dzieciństwie i teraz potrzebują kompensacji. Potrzebują miejsca, w którym sami sobie zorganizują sytuację, w której będą widziani i zauważeni.
Rozumiem.
– A druga potrzeba, to jest potrzeba miłości. Dziecko potrzebuje od rodzica dwóch rzeczy (komunikatów): „widzę Cię” i „kocham Cię takiego, jakim jesteś”. Co nie musi znaczyć: „zgadzam się na wszystko, co robisz i pozwalam Ci na wszystko”. Tylko: „kocham Cię takim jakim jesteś i kocham Cię, jako swoje dziecko”.
No i może być to drugi impuls do wyjścia na scenę, aby dostać uznanie, dostać aplauz i uwagę. Zastanawiam się, jak będzie z tą wymienioną przez Ciebie potrzebą bycia ocenionym?
Widzę to dwojako. Z jednej strony – potrzeba bycia ocenionym pozytywnie. Ze potrzebujemy potwierdzenia, że mamy coś w sobie, że jesteśmy ważni, że zasługujemy na oklaski. Staje się to w pewnym sensie może i narkotykiem. Z drugiej strony, myślę, o wymienionym przez Ciebie okresie dzieciństwa. To jest bardzo ciekawy wątek.
Weźmy na przykład mit tzw. słuchu absolutnego. Kiedyś pokutowało przekonanie „rodzenia się” ze słuchem absolutnym. Teraz, dzięki ostatnim odkryciom naukowym wiemy, że najczęściej słuch absolutny kształtuje się u dziecka w pierwszych latach życia – właśnie w okresie nieświadomym, dzięki odpowiedniej ekspozycji na dźwięki i muzykę. Ciekawe byłoby, że z jednej strony dziecko może w tym okresie ukształtować narzędzia, które ułatwią mu muzyczną drogę, a z drugiej – może zostać zdeterminowane do bycia artystą. Zastanawiam się, czy jest to uzasadniona teza?
– W psychologii, której ja „używam” mówi się, że większość procesów dzieje się do szóstego roku życia, często na poziomie głęboko nieświadomym. Ten okres porównuję do działania w stanie transu hipnotycznego – co sprawia, że dziecko wprost, mocniej i łatwiej przyjmuje różne rzeczy – i te dobre, i te złe, jakie dostaje od otoczenia, od rodziców, dorosłych.
Jest taka metafora, która mnie przekonuje, że rozwijanie się jest jak zapinanie marynarki. Jak źle zapniesz pierwszy guzik, to wszystkie inne są już źle zapięte. Dlatego tak ważny jest ten pierwszy okres, w którym te guziki mogą być zapięte dobrze lub źle.
Jasne.
– Odwołując się do tego, co powiedziałeś, można założyć, że ten „guzik”, który determinuje do bycia artystą zostaje w pewnym momencie „zapięty”. Przypominam sobie tu moje dzieci – bo obydwoje dzieci jakoś zajmują się sztuką. Córka zawodowo, a syn raczej jako pasjonat-amator. Obydwoje mają i słuch, i grają na instrumentach i tworzą muzykę. I myślę sobie, że myśmy trochę im w tym pomogli – sami słuchając dużo muzyki, ale też bawiąc się z nimi, nazwijmy to – w teatrzyk. Mieliśmy robić miny na zadane uczucia, albo odgrywać scenki. Był to nasz sposób na spędzanie wspólnego czasu.
Zyskiwali w zamian od Was uznanie?
– Najczęściej tak. Chociaż też czasem się spieraliśmy – w związku z tym, że oni mieli różne pomysły na te scenki. Natomiast byłaby to ta kotwica, to ziarno czy ta przestrzeń, w której oni dojrzewali jako potencjalni artyści, przez fakt, że myśmy taką ramę ich rozwoju w tym obszarze im stworzyli.
Pytanie, czy dotyczy to większości artystów i tej świadomej woli, skupienia rodziców, która byłaby do tego „stworzenia” artysty potrzebna. Przypominam sobie, że jedni z moich ulubionych artystów sceny: Zbigniew Wodecki, Derek Trucks i Joe Bonamassa – mówili o tym, że byli w dzieciństwie eksponowani przez rodziców na muzykę, co potwierdzałoby to, o czym mówimy.
Yhm…
– Jednak rozmawialiśmy o potrzebach. Jest jeszcze trzecia ważna potrzeba – obok potrzeby bycia zauważonym i potrzeby miłości. Potrzeba akceptacji. Bo zauważenie jest takie trochę neutralne – czyli dziecko musi czuć, że jest widziane przez rodzica. Ale musi też czuć, że jest akceptowane. I to też wiąże się z byciem artystą – każdy, kto wychodzi na scenę, pewno chce czuć akceptację dla tego, co robi, co proponuje, dla tego jaki jest.
Jednocześnie, jest to bardzo ryzykowna sytuacja. Nie ma gwarancji, że tę akceptację otrzyma. Czyli byłoby więc tak, że artyzm wybierają osoby, które z jednej strony potrzebują zaspokojenia tej potrzeby, a z drugiej strony chcą zaryzykować. Przecież nie każdy na publiczności zaakceptuje to, jak grasz. Więc ciekawe też jest to, że artysta potrzebuje też zmierzenia się z tym, co jest niewiadome.
Widzę, że chcesz coś dodać?
To co mówisz, inspiruje mnie do stwierdzenia, że żyjemy w ciekawych czasach, jeśli chodzi o mierniki tej akceptacji. Akceptacji krótko- i długofalowej-, choć tu nie wiem, czy taki podział jest zasadny z punktu widzenia psychologii. Poddając się ocenie w sieci, natychmiast możemy sprawdzić na podstawie mierników, jaka akceptację otrzymaliśmy. Lecą do nas serduszka, lajki, wyświetlenia. I jak wielkim rozczarowaniem czasem jest, kiedy tej akceptacji artysta nie otrzyma. I tak się zastanawiam, że w tej całej realizacji potrzeb, których kiedyś mieliśmy deficyt, bo rozumiem, że o tym tu rozmawiamy…
– Tak.
…artyści niezbyt dobrze radzą sobie z krytyką. Niezbyt dobrze na nią reagują – i nie mówię tu tylko o tzw. konstruktywnej krytyce. Stykają się też z tą bardzo niekonstruktywną. Powiedz, z czego to wynika – to pierwsza część pytania – i jak sobie z tym radzić?
– Zanim odpowiem, chciałem jeszcze wrócić na moment i zaznaczyć, że są dwie ścieżki stawania się artystą. Czyli ścieżka pierwsza – mam deficyt i chcę go zaspokoić, zrekompensować, otrzymać coś, czego nie dostałem. Drugi motyw, ten bardziej pozytywny jest taki, że jestem artystą bo chcę się wyrażać, podarować coś innym, wyrazić siebie.
Czuję, do czego zmierzasz – że pominęliśmy ten wątek pozytywny, pozytywną motywację tworzenia sztuki.
– Tak, bo widzę dwie ścieżki. Ścieżkę samoekspresji, wyrażania się i drugą – niwelowania deficytów i konfliktów wewnętrznych, dla których sztuka ma być przestrzenią odreagowania i kompensacji. Ale zadałeś pytanie, jak sobie radzić z oceną?
[fblike]
Są oczywiście osoby, które świetnie sobie radzą z byciem ocenianym. Z drugiej strony, w wielu muzykujących ocena czy krytyka wzbudza ogromne emocje. Każda ocena czy próba porównania z kimś kończy się wybuchem.
– Dotyczy to nie tylko muzyków, dotyczy to nas wszystkich. Większość z nas z trudem przyjmuje informację zwrotną.
I większość z nas musi się dopiero uczyć, jak to zrobić. Są tego cztery fazy – jest taka fajna koncepcja, nazywająca się cykl SARA (szok, agresja, racjonalizacja, akceptacja), nie wiem, czy słyszałeś o tym?
Wyjaśnij.
– Dotyczy tego, jak przyjmować informację zwrotną, kiedy dostajesz ją nagle i niespodziewanie – i nie zgadza się ona z tym, co chciałbyś usłyszeć. Pierwszy pojawia się szok – chciałeś usłyszeć coś innego. Później reakcją jest złość. Potem, pojawia się takie pierwsze wsłuchanie – przymierzenie się do treści – „a może coś jest w tej ocenie?”. I dopiero na końcu tego cyklu pojawia się gotowość do przyjęcia tego, co zostało powiedziane – na zasadzie „OK”.
Brzmi to ładnie. Jednak większość ludzi zatrzymuje się na tej złości – czyli jakby odrzuceniu informacji zwrotnej. Ponieważ nie zgadza się ona z tym, co chcielibyśmy dostać: akceptację, miłość i bycie zauważonym. A dostajemy na przykład „źle to zagrałeś i dlaczego tak?”. Jest to jednocześnie zupełnie naturalny proces.
Rozumiem.
– Jednak będąc w nim, zbyt dosłownie traktujemy własną złość i to, dlaczego ktoś ocenił nas inaczej. Kiedy uczę ludzi, jak przyjmować informację zwrotną, mówię im: pozwól sobie na tą złość. A nawet wstyd. Czasem on musi się zdarzyć, abyś mógł przyjąć całą resztę informacji zwrotnej. Żeby nie zdarzyła się taka wtórna pętla; „złoszczę się na to, że się złoszczę i wyrzucam to na tych, którzy mnie oceniają” i pozbawiam się możliwości inspiracji, jaka może zawierać się w najboleśniejszej nawet ocenie, krytyce.
I mówię ludziom: to, co czujesz jest naturalnym procesem przyjmowania informacji zwrotnej, pozwól sobie na to. Poczekaj, aż dotrzesz do punktu, w którym zaczniesz dostrzegać i szukać, być może w tej ocenie jest coś, co może być dla Ciebie wartościowe.
Wiele z tych osób dostrzega to i czeka na ten moment, w którym spada napięcie i identyfikuje to, co w tej informacji zwrotnej może być wartościowe, z czego mogą skorzystać dla własnego rozwoju, a z czym się nie zgadzają.
A dlaczego tak mocno czasem reagujemy na ocenę?
– Ponieważ uderza ona w nas, w nasze poczucie tożsamości, wartości, i potrzebę myślenia w określony sposób o sobie. Oraz w jakiś deficyt, brak wystarczającej mocy akceptacji, która sprawiła, że sami nie akceptujemy siebie, jak również lęk, że ocena, z którą się nie zgadzamy ujawni coś, co od dawna chcemy zakryć w sobie, przed sobą samym.
Ale z drugiej strony, jest to też pewnego rodzaju przepis na to, jak sobie radzić z oceną. Założyć, że wszystko, co się dzieje w Tobie, z Twoimi emocjami w konfrontacji z krytyką jest naturalnym procesem. Pozwól sobie na to. Zaakceptuj to, że się możesz złościć, wstydzić, nie rozumieć, walczyć z tym, co Cię spotyka.
Może sztuczna inteligencja będzie to w pełni potrafiła. Trudno byłoby znaleźć osobę, która na każda krytykę reaguje od razu konstruktywnie. No, może „oświeceni” – czyli ci, którzy na przykład dużo medytują i znajdują w tym oparcie dla akceptacji tego co jest i tego jacy są. Znajdują punkt, w którym przestają być tak ważni dla siebie samych.
Natomiast większość z nas zareaguje tak na każdą krytykę, szczególnie niespodziewaną. Gdybym Ci teraz powiedział, że siedzisz w taki czy inny sposób, napotkałbym pewnie Twój szok i złość – przecież mamy gadać o artyzmie, a nie oceniać się nawzajem.
Oczywiście.
– I każdy artysta, który wychodzi na scenę, ma podobnie. Natomiast nie wiedząc o tym, jaki jest ten proces, może odbierać zbyt dosłownie treść krytyki i szukać prostego odreagowania na „wyczytane” odrzucenie – w złości. Bo ta złość generuje kilka zachowań.
Artysta uznaje, że albo głupi jest ten, który krytykuje, albo kieruje to przeciw sobie, uznając, że „jestem do niczego” i muszę sobie z tym poradzić – zapominając, starając to wyrzucić z siebie. Alkohol dobrze się do tego nadaje. Wszystkie używki się do tego dobrze nadają, zajmując czymś innym albo znosząc w ogóle świadomość – żeby odepchnąć tę masę informacji, która dociera do Ciebie.
Zgadza się! I myślę sobie, że ten zawód jak mało który sprzyja budowaniu pewnego rodzaju wizerunku, który jest przeznaczony tylko dla widzów, słuchaczy. Nazwijmy to własnym obrazem czy osobistą marką. Z jednej strony mamy to, co widzimy w lustrze, z drugiej strony – obraz sceniczny. I po zejściu ze sceny albo ten drugi porzucamy, albo w jakiś sposób staramy się żyć według niego.
Dlatego problemem wielu artystów wydaje się to, jak pogodzić jak pogodzić ten aspekt sceniczny z „prawdziwym” życiem, do którego wracam, pełnych przyziemnych spraw, których nie załatwisz na scenie.
Jak pogodzić ten dysonans?
– Rozumiem, że pytasz, jak pogodzić te dwie sytuacje – kiedy jesteś hołubiony na scenie, a tu musisz płacić rachunki za telefon, spotykać się z ludźmi i robić rzeczy, za które nikt Ci nie będzie bił braw?
Dokładnie. Chodzi mi szczególnie o życie między, nazwijmy to, „wartością postrzeganą” – tym, jak jestem odbierany jako artysta, a „rzeczywistą” – tym, kim czuje się poza sceną. Przepaść między tymi światami jest czasem bardzo duża.
– Pierwsze skojarzenie, które mi się tu nasuwa, to… jeśli utożsamiam się tylko z tym, że jestem artystą na scenie i to jest jedyny miernik mojej wartości, to rzeczywiście będę pewnie boleśniej przeżywał każde zejście ze sceny. Dlatego, że po pierwsze: schodząc z miejsca, w którym cały czas mogę „potwierdzać siebie”, wchodzę w przestrzeń, w której moim zdaniem tego potwierdzenia nie dostaję. Czyli czuję się tylko artystą.
Jest to nadmierne utożsamienie się tylko z jedną częścią, jednym aspektem mnie jako osoby, z jednym aspektem mojego życia. Mogę przecież być wielki i genialny, ale to tylko jeden jego aspekt. Może to rzeczywiści sprawiać, że po zejściu ze sceny będę mieć trochę więcej problemów z odnalezieniem się w codziennych, zwyczajnych sprawach.
Ale jednocześnie jest to odpowiedź, jak sobie z tym radzić: poszerzać i pogłębiać rozumienie siebie, aby zobaczyć, że nie zamykam się cały w jednej roli, miejscu i w jednej funkcji, w której żyję. Tylko, że jestem o wiele głębszy, pełniejszy, bogatszy niż tylko to, co wykonuję na scenie. A scena jest po prostu tym miejscem, gdzie daję temu wyraz. Jednym z wielu.
Równie dobrym miejscem może być też sytuacja, w której wracam do domu i wykonuję taki gest wobec moich bliskich, że oni są szczęśliwi. I wtedy też jestem artystą.
Ale to jest możliwe tylko wtedy, kiedy postrzegam siebie jako kogoś jeszcze bogatszego, jeszcze pełniejszego niż ten, kto tylko stoi na scenie.
>>>>>
Jerzy jest dyplomowanym psychologiem klinicznym. Studia psychologiczne ukończył na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez wiele lat – 1986 do 1998 pracował jako konsultant psychologiczny, psychoterapeuta, najpierw w Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo – Zawodowej i w Śródmiejskiej Poradni Wychowawczo – Zawodowej w Krakowie, potem w Krakowskim Ośrodku Terapii (KOT). Prowadził tam konsultacje psychologiczne dla młodzieży i rodziców oraz psychoterapie grupową i indywidualną dla młodzieży.
Od roku 1996 do dzisiaj pracuje w Sokrates Akademia Rozwoju jako trener, konsultant, coach, psychoterapeuta i hipnoterapeuta w formie spotkań indywidualnych i grupowych.
Bardzo dziękuję za ten wywiad 🙂
Pozdrawiam