W zespole produkcyjnym Sofia Music Enterprises organizował trasy Stinga, Rogera Watersa, Queen, Aerosmith. Pracuje też jako konsultant, doradzający zarówno młodym jak i doświadczonym zespołom, promotor festiwalowy, wykładowca i gitarzysta.
Dlatego z wywiadu o bułgarskim rynku muzycznym wyszedł tak naprawdę alfabet dla zespołu, który myśli o karierze. O współczesnej branży muzycznej, kulisach pracy wielkich artystów i dlaczego słowo menadżer jest dziś mocno nadużywane opowiada Robert Boyan Pinter.
Władek Foltyński: Na dzień dobry dla Czytelników – przedstawiam Roberta Pintera…
Boyan Robert Pinter: Naprawdę nazywam się Boyan Boyadijev, choć moja wizytówka mówi kompletnie coś innego. Na niej znajdziesz wydrukowane Robert Pinter. Wynika to z faktu, że przez długi czas żyłem w Stanach i kompletnie nikt nie potrafił wymówić ani mojego imienia, ani nazwiska. Zrobiłem więc transkrypcję. Moje nazwisko po bułgarsku tłumaczy się „Painter” – czyli malarz. Nie brzmiało by to dobrze, a jako, że lubię piwo (które sprzedaje się na pinty – przyp. WF) i jestem niewysoki, to zostałem Robertem Pinterem. To taka moja gra słów i wiele znaczeń zamkniętych w jednym nazwisku.
Jak znalazłeś się w miejscu, w którym obecnie jesteś?
Jak zacząć? Od dziecka byłem melomanem i grałem na gitarze. Pamiętam, kiedy dostałem pierwszą niezłą gitarę, a było to dopiero w wieku 16 lat. Do Stanów pojechałem studiować muzykę i filologię – zawsze kochałem obie te rzeczy. Muzykę studiowałem tam cztery lata (Indiana University – WF) – miałem wspaniałego profesora – a skończyłem z dwoma fakultetami z językoznawstwa: (na University of Houston) hiszpańskim i francuskim.
Ale to studia nad muzyką były najlepszym doświadczeniem. Jako pokolenie urodziliśmy się z przeświadczeniem, że nie można wyjechać z kraju – było to jeszcze za Żelaznej Kurtyny. Miałeś się tu urodzić i tu umrzeć. Na szczęście to się zmieniło – nie musieliśmy już z rodzicami robić sekretnych przyjęć, na których słuchało się muzyki. Rock był zabroniony, a moi rodzice byli wielkimi anglofilami. Kiedyś w Bułgarii mogłeś być aresztowany i surowo ukarany za odtwarzanie The Beatles, Pink Floyd, a nawet lokalnych zespołów, inspirowanych Zachodem. Takie były okoliczności, w których dorastałem.
W Polsce wiele rzeczy układało się podobnie.
A więc wiesz o czym mówię. Dlatego nawet długo potem wyjazd do Stanów był dla mnie kulturowym szokiem. Pomimo, że mówiłem po angielsku, byłem zdumiony sposobem komunikacji, budowania relacji, jaki spotkałem w Ameryce. Wszystko wyglądało kompletnie odwrotnie niż normy społeczne, do których przyzwyczaiłem się w Bułgarii. Nie chodziło nawet o język, a sposób jego używania. Studiowanie tam bardzo wzbogaciło moją do tej pory żałosną egzystencję na tej planecie. (śmiech)
Spotykałem ludzi wielu kultur, a jako, że żyłem w stolicy różnorodnego jedzenia – Houston w Teksasie (z największą ilością restauracji w Ameryce na mieszkańca), te doświadczenia uformowały moją karierę. Zawsze chciałem robić coś uniwersalnego, trafiającego do szerokiej publiczności.
Dlatego, patrząc z dzisiejszej perspektywy, jesteś człowiekiem wielu karier. Działasz jako promotor, gitarzysta, agent bookingowy, konsultant muzyczny. A w swoim portfolio masz jedne z największych nazwisk w muzycznym biznesie. Jaki jest Twój sekret?
(śmiech) Wiele zawodów na raz to trochę obosieczny miecz. Po angielsku mówi się: „Jack of all Trades, Master of None”. Tajemnica jest taka, że próbujesz wielu rzeczy i sprawdzasz, które podobają Ci się najbardziej. Ja mam to nieszczęście, że spodobały mi się wszystkie (śmiech). Możliwość pracy z największymi gwiazdami to łut szczęścia – po prostu znalazłem się we właściwym miejscu we właściwym czasie.
W Bułgarii, przydało mi się doświadczenie ze Stanów. Dzięki pracy jako tłumacz i facylitator, zacząłem pracować także jako menadżer produkcyjny przy dużych trasach. Bułgaria biznesowo jest małym rynkiem, na którym brakuje wykwalifikowanych profesjonalistów. Kiedy przyjechałem ze Stanów, byłem w pełni przygotowany. Zapomniałem wspomnieć, że zrobiłem też fakultet jako menandżer produkcji – muzycznej, teatralnej, generalnie sztuki. Studiowałem także promocję festiwali i liznąłem nieco treningu biznesowego – który jest esencjonalny.
Kiedy wróciłem do kraju, byłem gotowy robić wiele rzeczy – i role, które mi nadawano były różne. Na naszym rynku większość ludzi uczyło się na własnych błędach, a ja przyjechałem przywożąc rodzaj międzynarodowej perspektywy.
Więc – trochę szczęścia, trochę wiedzy i nagle znajdujesz siebie ze słuchawką, rozmawiając ze Stingiem 😉
No właśnie, możesz wymienić największe nazwiska, z którymi współpracowałeś?
Tak, po pierwsze właśnie Sting. Robiliśmy razem trasę Symphonicity. Bardzo elektryzująca osobowość, którą zawsze podziwiałem i bardzo polubiłem. Po drugie, Roger Waters (ex Pink Floyd), z którym pracowałem przy trasie Roger Waters – The Wall. Niesamowite doświadczenie. Wizualnie i koncepcyjnie. Jednym z moich faworytów jest także Steven Wilson – może nie największy, ale zdecydowanie największy dla mnie. Potem mamy Aerosmith, Judas Priest, Scorpions, oczywiście Queen z Adamem Lambertem, dalej Roger Taylor i Brian May…
Wiesz, teraz wszystkie te nazwiska zaczynają się ze sobą mieszać. Kiedy robisz produkcję tras, nie dzielisz tych samych doświadczeń, które przeżywa publiczność. Jesteś w trybie pracy i kiedy kończysz, po prostu przełączasz przełącznik, żeby się zrelaksować.
W tych rzadkich przypadkach, kiedy mamy okazję zobaczyć koncert… bo wiesz, większość ludzi myśli, że tak jest na co dzień. Ale tak nie jest… zazwyczaj wtedy jestem zupełnie gdzieś indziej. Czekam na kierowcę ciężarówki na lotnisku. Odbieram czyjeś jedzenie. Tłumaczę komuś na kontroli paszportowej, że ta osoba nie jest Bułgarem, więc nie ma bułgarskiego paszportu. Z takich małych doświadczeń rodzą się dopiero te duże.

A więc wbrew temu, co piszą popularni blogerzy, istnieje jeszcze wielki biznes muzyczny?
Oczywiście! Oczywiście tak! Nawet patrząc z perspektywy krajów, w których pracuję – w których rynek jest relatywnie mały. Może ludzi nie stać na uczestnictwo wielkich wydarzeniach muzycznych częściej niż raz – dwa razy do roku. Ale dzięki sieci świetnych klubów muzycznych jeśli chcesz, możesz być cały czas otoczony kulturą.
Z mojej perspektywy – nawet wszystko ciągle rośnie. Może nie do końca w terminach finansowych – to temat na zupełnie inną dyskusję. Ale jeśli jesteś artystą, który chce siebie wyrazić, sformować zespół – to jest jeszcze bardziej możliwe teraz niż kiedyś. Nie tylko „wirtualnie”, ale też fizycznie.
Z Twojego punktu widzenia – pracy przy dużych wydarzeniach i ze znanymi nazwiskami – istnieje jakaś ścieżka edukacji, którą można wybrać, żeby stać się profesjonalistą?
Ścieżka edukacji dla profesjonalistów w branży muzycznej jest ciągle czymś relatywnie nowym. Kiedy ja zacząłem robić moją magisterkę – a było to w roku 2007 – nawet w Stanach było to nowe pole. Z prostego powodu – większość liczących się ludzi działających w branży muzycznej nie ma czasu uczyć, bo są zajęci pracą. Wiele z tych rzeczy nie może być przekazane na uczelni – musisz się ich nauczyć w praktyce. To jak nauka języka z książki kontra realne konwersacje.
Przy takiej ilości informacji, jaka jest w sieci, tak naprawdę ludzie powinni zacząć filtrować. Żeby znaleźć coś co jest naprawdę przydatne i wartościowe. Dobrym miejscem są konferencje takie jak ta (Tak Brzmi Miasto – przyp. WF). Edukacja ciągle nie musi być formalna i odbywać się na uczelni czy w klasie.
Przechodząc do tematu, jakim jest marketing muzyczny. Jakie Twoim zdaniem są kluczowe czynniki dla zespołu, aby odniósł sukces?
Hahaha, złote pytanie. Pytanie za milion dolarów! Gdybym tylko wiedział! Choć opinie są podzielone, moja perspektywa jest następująca (jeśli mówimy o gatunkach takich jak rock czy pop): zawsze zaczyna się od piosenki. Może być to melodia, progresja akordów, brzmienie. Nawet dzisiaj słyszałem tu świetną piosenkę. Podobała mi się, ale totalnie nie kupił mnie wokalista. To ciągle dziejący się proces reagowania.
Jest taka świetna książka, której autorem jest Daniel Levitin, zatytułowana „This is your brain on music”. Autor tłumaczy w niej, że nasza reakcja na muzykę zaczyna się od części mózgu, nazywanej „gadzim mózgiem”.
Znany temat. Ewolucja i mechanizm „walcz albo uciekaj”.
Tak! Reakcja jest instynktowna i bardzo szybka. Albo coś polubisz od razu, albo nie.
Dokładnie! Natychmiast klasyfikujesz: przyjaciel, wróg, obojętny albo… potencjalny partner seksualny.
(śmiech) Oczywiście. W innych gatunkach – na przykład rocku progresywnym – o wiele więcej wymaga się od słuchacza. Więcej czasu zajmuje zanim wgryziesz się w to i polubisz. Sam lubię takie bardziej skomplikowane gatunki, grałem w podobnych zespołach. Różnica jest taka, że w popie musisz przeczytać jedno krótkie zdanie, a tu przebić się przez nowelę albo małą powieść. Jednak wszystkie te rzeczy mają swoje miejsce na rynku muzycznym.
Odnosząc się do statystyk, pewno istnieje kilka złotych zasad. Większość popularnych piosenek ma tempo około 100 BPM, nie trwają więcej niż 3 minuty, mają mocny refren, fajny „mostek” (middle eight) i kończą się zawsze refrenem. Ale to by był „kliniczny”, redukujący opis sztuki. Ilu ludzi zapytasz, tyle znajdziesz opinii i każdy powie Ci, że lubi dany zespół za coś innego.

OK. Załóżmy więc, że masz dobrą piosenkę, świetny band – idealny „produkt”. Taki, który w jakiś sposób rezonuje ze światem słuchacza. Czego jeszcze potrzebujesz?
Odpowiedniego momentu, w którym to wszystko trafi na rynek. „Timing” na dzisiejszym rynku jest esencjonalny i jest czymś, czego do końca nie możesz przewidzieć. Musi to zarezonować ze sposobem, w jaki ludzie czują się w danym momencie i komplementować z „matematyką” słuchacza.
Kiedyś, u początków wielkiego biznesu muzycznego znałeś wszystkie wytwórnie i wiedziałeś mniej więcej, kto kiedy co wypuszcza. Można było lepiej przewidzieć ten timing. Dziś, jeśli wydasz płytę tydzień przed lub po podobnym zespole, zginiesz we mgle. Każdego jednego dnia na Deezer czy Spotify trafia 100000 nowych piosenek. 100 000 piosenek!
Co robisz dalej?
Mając te dwie rzeczy, możesz podejść do partnerów mediowych, sieci radiowych, masz też najlepiej oceniane playlisty.
I masz oczywiście fanów i przyjaciół wokół zespołu. To Twoje najlepsze połączenia i najbliższa sieć kontaktów. Jeśli potrafisz zbudować fajne relacje ze swoimi kolegami z branży… Bardzo lubię słowo „kolega” bo „colleague” znaczy, że gracie w tej samej lidze.
Wtedy możesz pogadać z nimi, zapytać o opinię o piosence i zaproponować na przykład wspólny występ – zwłaszcza, jeśli nie występowaliście razem wcześniej. To zawsze ryzyko, które musisz podjąć, kiedy wypuszczasz nową piosenkę czy album.
Co jeszcze jest ważne?
Jeśli skontaktowałeś się z mediami i masz dobre miejsce do umieszczenia w nim swojej piosenki, zawsze dobrze mieć sieć wsparcia, na przykład w postaci menadżera. Ponieważ jako artysta zawsze jesteś za blisko tego, co stworzyłeś i to jest Twoje dziecko, więc musisz mieć kogoś, kto może to ocenić z zewnątrz. Ktoś taki, komu ufasz może zaoszczędzić Ci sporo czasu i bólów głowy.
Najważniejsze jest, abyś pracował ciężko i robił wszystko, co możesz. Tylko z tego można wyciągnąć najlepszy rezultat. To wszystko jest oczywiście trudne do przewidzenia, ale jak najbardziej możliwe.
Powiedziałeś wczoraj coś bardzo ciekawego. Że szczególnie w świecie rocka menadżer jest kimś, kto przede wszystkim chroni muzyków przed nimi samymi. Przed popełnieniem samobójstwa za pomocą stylu życia, alkoholu, narkotyków. Możesz to rozwinąć?
Spójrz na świat oldschoolowego rocka. Queen – po zejściu się na nowo razem, Roger Waters – ciągle mają tych samych menadżerów, co przed laty. Ci ludzie to menadżerowie, koledzy, producenci, psychoterapeuci… często z czasów, kiedy te zespoły były jeszcze nieznane. Nie mamy pojęcia o tym, co tam się dzieje za kulisami.
A co się dzieje za kulisami?
Mamy tendencje do idolizacji tych artystów, dorabiania im twarzy bogów rocka, a publiczności zazwyczaj nie interesują kulisy tylko czy muzyka jest dobra.
Artyści to oczywiście ludzie, a to pokolenie, które zaczynało w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych ma teraz wiele zmartwień. Czy będą w stanie grać dalej na instrumentach, czy nie stracą głosów… I ta sieć wsparcia w postaci przyjaciół czy przyjaciół-menadżerów potrafi na nowo zbudować albo utrzymać razem zespół.
To nieporozumienia i nieumiejętność komunikacji zazwyczaj rozbijają zespoły, więc jeśli masz kogoś, kto potrafi być mediatorem, przywrócić ludzi z powrotem na tory… Bycie menadżerem to niesamowicie niewdzięczna profesja. Ta praca potrafi odebrać wiele, rozbić związki. Jest wielką odpowiedzialnością. Dlatego uważam, że słowo menadżer jest dziś w branży muzycznej nadużywane. Ja jestem daleki od nazywania siebie menadżerem. Jestem bardziej producentem tras i konsultantem muzycznym.

Boyan, może zgodzisz się ze mną, że żyjemy w czasach wielkiej zmiany w branży muzycznej. Co Twoim zdaniem się zmieniło i jak to wpływa na życie artystów?
Wątpię, że powiem Ci coś, czego nie wiesz. Dostęp do muzyki się zmienił i znowu jest to miecz o obosiecznym ostrzu. To, że możesz się stać natychmiast sławny nie znaczy, że będziesz czerpał z tego jakiekolwiek zyski. Możesz też stać się natychmiast zapomniany.
Konkurujesz już nie z innymi zespołami, ale z wszechobecnym szumem informacyjnym. Internet może być świetnym narzędziem, ale od muzyka wymaga czasu i świetnego przygotowania. Dlatego ważne jest, aby mieć obok siebie kogoś, kto myśli o Twoim najlepszym interesie, ale ma inne od Ciebie nastawienie i podejście do muzyki oraz publiczności. Nie musi to być od razu specjalista, PRowiec czy social mediowiec. Wystarczy, że ma chęć do pracy i lubi to co robisz.
Ma inne spojrzenie…
Tak. Ta odmienna perspektywa zawsze będzie grać na Twoją korzyść, bo taka osoba zaprezentuje Twoją sztukę w inny sposób. Tak działa marketing – masz 360 stopni marketingu czyli 360 odmiennych perspektyw tłumaczących, dlaczego Twój produkt jest dobry.
Sztuka stała się produktem i odbiorcy oczekują od niej dziś o wiele więcej. Masz mieć klip, lyric video, sesję w studio, profesjonalną sesję foto i co więcej, masz mieć to dla mnie natychmiast! Jeśli tego nie masz, jako słuchacz nie chcę Cie słuchać. Nic nowego. Teraz możesz łatwo dotrzeć do masowej publiczności, ale możesz do niej dotrzeć w zarówno dobry, jak i bardzo zły sposób.
Jednak myślę, że współczesny muzyk nie powinien się tym wszystkim zbytnio martwić. Zawsze chodziło o dobrą muzykę. Dziś, poprzez dostęp do wiedzy mamy zbytnią tendencję do wkładania muzyki pod szklany klosz, gadania o niej, zamiast po prostu grać.
Zawsze powtarzam muzykom jako profesjonalista branży muzycznej – ale także jako człowiek – jedną ważną rzecz:
„Bez względu na to jaki poziom sukcesu osiągniesz, zawsze coś będzie poza Twoim zasięgiem. Być może nigdy nie zagrasz z Claptonem, być może nigdy nie otworzysz koncertu swoich idoli. Jeśli od razu zaczniesz karierę z największym celem w głowie, każdy mały krok i sukces na drodze do niego będzie dla Ciebie rozczarowaniem. Krok drugi nie będzie Cię cieszył bo i tak nie jest krokiem dziesiątym… i tak dalej.”
To bardzo ważne, żeby celebrować małe sukcesy. Jeśli założysz sobie, że napiszesz 5 piosenek miesięcznie i zrobisz to, już to samo w sobie jest sukcesem.
Dotykasz ważnego tematu. To właściwe wielu muzykom życie w wiecznym rozczarowaniu…
Które kreujesz sam. Jeśli podążasz tą drogą jako artysta, sam wpędzasz się w pułapkę.
Bio Boyana:
Festiwal gitarowy, którego producentem i bookerem jest Boyan:
https://www.facebook.com/guitartfest/
Kontakt do Boyana:
http://www.panharmony.net/