W cyklu „Marka jak wino” będę prezentował Artystów, którzy pomimo, że debiutowali kilkadziesiąt lat temu, świetnie radzą sobie w nowych czasach. Rozmawiam z nimi o artystycznej drodze, funkcjonowaniu na rynku muzycznym i technologiach, które zmieniły świat.

Cykl otwiera Jorgos Skolias – urodzony w 1950 roku wokalista poszukujący i niepokorny, który do dziś nagrał prawie 50 płyt. Nawet trzema głosami jednocześnie – śpiewa jazz, blues, rock i etno. Współpracował m.in. z zespołami Krzak, Osjan, Tie Break, Dżem, a także z Tomaszem Szukalskim, Tomaszem Stańką, Bogdanem Hołownią czy Zbigniewem Namysłowskim. W 2014 roku, wraz z triem Sefardix został laureatem folkowego fonogramu roku Polskiego Radia.

Władek Foltyński: Zacznijmy ewolucyjnie. Karol Darwin powiedział, że przetrwa gatunek nie najsilniejszy, ale najbardziej otwarty na zmiany. A gdyby ten cytat przenieść na funkcjonowanie artystów na rynku w ciągu ostatnich lat?

Jorgos Skolias: Dosyć trafne powiedzenie, ale z jedną dodaną kwestią: przetrwa ten gatunek, który jest otwarty na zmiany, ale także ten, który ciągle jest w ruchu. Jednak trzeba też dodać, że przetrwanie należy się temu, kto ciągle szanuje to, co robi, kto mocno w tym siedzi. Bo bez tego całe to poruszanie będzie niczym i nie będzie w sztuce jakości.

Dlaczego akurat głos jako forma muzycznej ekspresji?

To jedyna dziedzina, w której czuję, że mógłbym coś powiedzieć w muzyce. Jestem niepełnosprawny fizycznie – mam od dzieciństwa niedowład lewej ręki po chorobie Heinego-Medina, która w latach 50. dziesiątkowała dzieciaki. Mnie się jakoś udało, bo tylko ręka, trochę noga… ale z nogą sobie akurat poradziłem: jeździłem na rowerze, dużo biegałem. Do instrumentu potrzeba obu rąk, choć osobiście jestem zafascynowany ludźmi, którzy w podobnych przypadkach posiłkują się nogami i świetnie malują, grają na gitarze.

Ja pracować z nogami na szczęście nie potrzebowałem, bo kochałem śpiew. No i to moje śpiewanie poniekąd było uwarunkowane tym, że na żadnym innym instrumencie nie mogłem pracować ani ćwiczyć. No więc śpiewałem i to była jedyna płaszczyzna na której mogłem powiedzieć muzyce, że ją kocham.

A co jest unikalnego w Jorgosie Skoliasie jako artyście?

Kurczę… mój wąsik? No nie wiem, myślę, że tę ocenę należy oddać tym, którzy chodzą na koncerty i którzy mnie słuchają.

Nie nazwałbym tego unikalnym, ale wydaje mi się, że moją potrzebą jest poruszanie się do przodu, bycie w różnego rodzaju gatunkach muzycznych. Nie zgłębianie tylko jednego gatunku, ale otwieranie różnych drzwi. Różnorodność, kolory. I to, że próbuję tą różnorodność oddać głosem jest moją unikalną cechą. Bo głos traktowany tak jak w szkole, na uczelni, tradycyjnie, nie może mieć aż tak wielu odcieni do jakich – mówiąc trochę nieskromnie – doszedłem.

No właśnie – dochodzimy tu do tej unikalności. Bo można o Panu przeczytać w mediach: śpiewak, poszukujący na łamach wielu gatunków – bluesa, jazzu, rocka i etno. Do tego śpiewający w trzech językach: greckim, angielskim i polskim. I jeszcze, dzięki studiowaniu starodawnych technik wokalnych, potrafiący prowadzić trzy głosy jednocześnie.

No tak, myślę że w związku z tym, że miałem do dyspozycji tylko jeden instrument starałem się znaleźć w nim dużo możliwości i potrafię tym jednym tylko instrumentem opowiadać różne bajki.

 

Trzy głosy, trzy języki… a trzy esencjonalne płyty Jorgosa Skoliasa?

Naprawdę ciężko wybrać. Do dziś, uczestniczyłem w prawie 50 projektach płytowych, także jest ich troszeczkę. I każdy z nich jest dla mnie bardzo ważny. Ja nie nagrywam tych płyt po to, żeby nagrać, pójść do najbliższego baru mlecznego, zjeść obiad i oddać to w najbliższej toj-tojce. Nie konsumuję tych rzeczy.

Dla mnie nagranie płyty i bycie na niej to bardzo ważna kwestia, nawet, jeżeli śpiewam tam jeden czy dwa utwory. I choć nagrałem ich dużo, to dopiero ostatnio zaczynam znajdować – i to jest niesamowity proces, bo od mojego debiutu minęło prawie 40 lat… ale zauważyłem, że od ostatnich 10 lat zaczynam widzieć i myślę: tak, tu jest Twoje miejsce, tu jest dobrze. I myślę, że na te płyty z ostatniego okresu warto zwrócić uwagę.

Choć jedna z najważniejszych moich płyt to płyta zespołu Krzak, zatytułowana „Krzak’i”.

No tak, Leszek Winder, Jerzy Kawalec…

…Andrzej Ryszka i przed moim przyjściem Błędowski… i to był ten moment. Moja pierwsza płyta. I dla mnie o tyle ważna, że po latach zespół Cree (zespół Sebastiana Riedla, syna Ryśka Riedla) zaprosił mnie, żebym zaśpiewał w studio utwór z tej płyty Krzaków – Heartbreaker Girl.

I fajnie, bo właśnie przedwczoraj wróciłem z dużego koncertu w Tychach, gdzie w towarzystwie wielu zaproszonych muzyków śpiewałem ten utwór. Piękne, taka klamra.

https://www.youtube.com/watch?v=QfJLfllwFkM

Pierwsza pańska płyta to od razu legendarny Krzak – a w jakich w ogóle okolicznościach zadebiutował Pan na scenie?

Ja po prostu zrezygnowałem ze studiów – studiowałem we Wrocławiu fizykę i na końcu roku powiedziałem: basta – bo zacząłem podśpiewywać na różnego rodzaju koncertach i spotykać się z muzykami. 73 rok, grupa Hej (nie ta, przez j!) z też – na owe czasy – znaczącymi muzykami: Januszem Konefałem, do tej pory uczy gitary na wrocławskiej akademii, świetny muzyk, Leszek „Mały” Chalimoniuk, który później grywał w grupie Porter Band…

Jednak muzyką polską prawie w ogóle się nie interesowałem, bo zawsze słyszałem w niej spore naleciałości.

Dziś powiedziano by „inspiracje”.

(Śmiech) Tak… w tamtym okresie lubiłem soul, zawsze mnie rajcowali czarni muzycy, a zwłaszcza Otis Redding, którego uwielbiam do dzisiaj.

A kiedy przyszedł pierwszy moment, kiedy pomyślał Pan, że muzyka może być nie tylko sposobem na życie, ale także sposobem na zarabianie?

Ja nie miałem takiego momentu. Zastanawiam się, jak to jest dzisiaj i jak młodzi ludzie obecnie traktują to powołanie (powołanie, bo to przecież jakbym poszedł do seminarium, naprawdę).

Zawsze wiedziałem, że muzyka jest tą dziedziną, która mnie wchłonęła i której się dałem wchłonąć, więc nawet nie myślałem: kurczę, człowieku, zadziałaj tak, żebyś mógł zarabiać pieniądze i założyć rodzinę i wyżywić ją. Nie. Po prostu byłem w tym i bywało naprawdę ciężko i trudno – sypiałem po dworcach i w różnych dziwnych miejscach przez kilkanaście lat, ale w ogóle mnie to nie odstraszało. Nigdy nie myślałem, żeby muzyka była przyczynkiem mojej kariery – to było na ostatnim miejscu. Wywalałem z pokoi hotelowych redaktorów, którzy chcieli się dowiedzieć o tego Greka, skąd on jest. Mnie to rozpraszało.

Jest pan jednym z nielicznych piszących, którego przyjąłem. Zawsze starałem się być z dala od świecznika. Wiem, że to jest stare podejście i teraz młodzi ludzie zupełnie inaczej funkcjonują.

I tu dotknęliśmy ciekawej kwestii. Żyjemy w bardzo interesujących czasach, w których kultura popularna mocno wkroczyła w nasze życie, a popkultura napędza przecież konsumpcję. I każdy muzyk, który chce grać z potrzeby serca, chce wejść w sztukę, staje przed dylematem. Jednocześnie z muzykowaniem pragnie mieć dostęp do wszystkich symboli statusu, które narzucają media i popkultura. I to jest potężny konflikt.

I to jest dosyć niebezpieczne. Dlatego, że w tych momentach bierze niestety górę to drugie. A nie to pierwsze, dla którego chce się grać. Zaczynają brać górę właśnie medialność, ta gonitwa, te pieniądze, sława, nagrody, zaszczyty i tak dalej. A muzyka jakby zeszła na trochę dalszy plan. I to jest smutne, mówiąc szczególnie o naszym rynku, bo gdzieś tam być może te proporcje są nieco inne.

A niestety ten konflikt rzutuje na jakość tego, co słyszymy. Idę gdzieś na koncert, festiwal i słucham wielu młodych ludzi – oni nie słyszą, co śpiewają. Nie słyszą dźwięków, które są dla muzyki przecież najistotniejsze. Ale świetny fryz jest, są najnowsze buty i szykowny garniturek – no rewelacja.

Coś w tym jest. A pozostając w temacie kariery – z czego jest Pan najbardziej dumny jako artysta?

Najbardziej dumny jestem z tego… może nawet nie dumny. Jestem zadowolony i szczęśliwy, że się nie dałem. Że stoję w takim miejscu, w którym chciałem być. To jeżeli chodzi o granie. Bo w życiu mam dwie bardzo ważne dziedziny – są to muzyka i moja rodzina. Nawet równoważne bym powiedział.

A w muzyce – cieszę się z takiej mojej niezłomności, że blichtr i zewnętrzność mnie nie pochłonęły. Że mocno stałem tam, gdzie stoję teraz i robię to, co chcę robić, nie śpiewając jakichś pierdół.

A muszę Panu powiedzieć, że kuszono, kuszono mnie bardzo mocno. Ale ni hu-hu. Bo w muzyce interesuje mnie jakość. I żebym ja sam, po spojrzeniu w tył mógł powiedzieć: świetnie Jorgos, nie dałeś dupy.

Jaka jest największa lekcja, jaką Pan wciągnął z tej ponad czterdziestoletniej kariery?

Lekcja jest taka, że czasami dosyć bezmyślnie sobie ufam, jeżeli chodzi o muzyczne kwestie. I wtedy wychodzę na scenę i zaczyna się „szukanko”.

Kwestia przygotowania czy możliwości?

Wyłącznie przygotowania. Bo tą sprawę zdarza mi się załatwiać za szybko i w ciągu tych 40 lat miałem dwa – trzy przypadki, kiedy potężnie wstydziłem się na scenie. Ale to nie jest wytłumaczenie. I pomimo, że wychodziłem z tego, to potem przez miesiąc powtarzałem sobie: jełopie, powinieneś przysiąść spodni i zrobić to porządnie! Ufając swojej intuicji i wrażliwości. Bo ja jestem muzykiem, którego prowadzi intuicja.

Przez lata przewinął się Pan przez wiele zespołów i wiele składów. Co Pańskim zdaniem jest najbardziej istotne, żeby wystąpiła dobra współpraca między artystami w zespole?

Szacunek. Naprawdę. Szacunek między muzykami, który prowadzi do tego, że chcemy słuchać na scenie tego, co nam proponuje nasz partner. Jeśli tego nie będzie, czyli ja będę guru, to nie będzie współpracy. No chyba, że jesteś solistą. Ale to też nie zwalnia Cię od szacunku dla samego siebie.

Także klucz to szacunek i wiara w to, że wszyscy muzycy na scenie pragną tego samego – chcą po prostu zagrać świetny koncert.

 

Zapytam przewrotnie. Rozmawiamy cały czas o sztuce, ale ja wrócę do ważnego moim zdaniem aspektu, czyli wizerunku. W jakim stopniu Pańskim zdaniem jest ważny w pracy artysty wizerunek?

Jest bardzo ważny. Ale wizerunek to nie jest garniturek. I nie to, czy wcześniej byliśmy u fryzjera i dobrze się ogoliliśmy. Wiadomo, że na scenie powinniśmy być przygotowani i odpowiednio ubrani, natomiast myślę, że najbardziej istotny jest w tej kwestii dla muzyka człowieczy rys. Musi z niego emanować coś, czemu jako słuchacz uwierzę.

Czyli jego spójność i reputacja.

Tak, dokładnie. Muzyk powinien być uczciwym i dobrym człowiekiem. Bo jeżeli potrafi kochać, to kocha również muzykę. Jeżeli potrafi kochać, to również w pełni prawdziwie oddaje to, co chce oddać, to, o czym chce opowiadać na scenie. Bądźmy czyści, prawdziwi, szczerzy w życiu, a tacy będziemy również w muzyce.

(Cisza)

A jak odnajduje się Pan w nowych dla muzyki czasach – w świecie internetu i nowych mediów?

Świetnie, doskonale. Czasem te media społecznościowe mnie irytują, bo bez żadnego zahamowania wrzuca się tam różnego rodzaju bzdety. Ale jak się wybiera to, co się chce wybrać i korzysta z tego, co naprawdę człowieka interesuje, to wszystko jest naprawdę do przodu. Ja i moi rówieśnicy – muzycy z tamtego okresu nie mieliśmy tych możliwości. Muzyki słuchałem z radia Luxemburg, które było totalnie zakłócane przez władze i słychać było czasami jeden szum. I potem się człowiek domyślał…

Otisa Reddinga pierwszy raz usłyszałem w radio, w Dzierżoniowie w 1970 czy 71 roku. I słyszałem wśród tych szumów tylko jeden, powtarzający się fragment „I love you”. Ale zafascynowało mnie to na tyle, że potem jak skonfrontowałem po kilku latach moje wyobrażenie o tej piosence z rzeczywistością, to mocno się zdziwiłem. A teraz – po prostu się klika i wszystko jest w zasięgu ręki.

To ogromna zaleta nowych czasów. Ale są też wady – bo nagle polscy artyści zaczęli konkurować ze światem. A jako, że u nas wiele gatunków muzyki uprawia się na zasadzie bardzo mocnej „inspiracji” zachodem, to rynek zrobił się za ciasny. Parafrazując dziennikarza Piotra Iwickiego – nie słucha się Jamajczyków, którzy wykonują muzykę góralską, kiedy w zasięgu „klika” ma się prawdziwych górali… więc po co słuchać Polaków wykonujących „czarną muzykę”?

Myślę tak samo. Wprawdzie wcześniej, śpiewając, też byłem w tym klanie. Byłem wśród muzyków zainspirowanych amerykańskim sposobem śpiewania, „czarną” energią. Ale od kilku lat po prostu robię swoje.

Ale może poczekajmy. Może ci młodzi muzycy po kilkunastu latach eksploatowania tych zasobów poszukają trochę w sobie. Choć jest to mało prawdopodobne, bo napływ inspiracji jest ciągły i stały.

Za mojej młodości do tej muzyki nie było aż takiego dostępu i trzeba było szukać w sobie.

I może jest to wytłumaczenie szerszej, zagranicznej kariery kilku polskich muzyków. Jeżeli popatrzymy na Urbaniaka, Stańkę, Komedę, Możdżera – to wszystko to są ludzie, którzy kawałek polskiej duszy w tym jazzie wynieśli na zewnątrz. Kiedy Miles Davis powiedział o Urbaniaku „Give me that fuckin’ Polish fiddler” nie miał na myśli kopii jakiegoś amerykańskiego artysty.

I obsikał się, jak Urbaniak mu zagrał na płycie Tutu! Rzeczywiście, było w tym trochę kujawiakowych momentów. Naszych, po… Nie powiem do końca naszych, polskich, bo przypomniałem sobie, że z pochodzenia jestem przecież Grekiem (śmiech).

Czyli można powiedzieć, ze rozwiązaniem byłoby poszukiwanie unikalności po stronie swoich bajek, snów…

…w sobie! Szukajmy w sobie. W każdej sztuce – bo wtedy to, co mówimy, jest ważne. I wtedy może się to przyjmie. Bo przecież ktoś z dolnego Mogadiszu może śmiać się z naszych mazurków, bo ta energia jest inna i co innego go rajcuje. Jednak można tę „mazurkowość” postawić obok energii Afryki, zupełnie się nie wstydząc. Natomiast w drugim przypadku ta osoba powie: kurczę, czego ja słucham, przecież coś podobnego sam nagrałem trzy lata temu… Więc myślę , że bardzo istotne jest szukanie siebie i odnalezienie siebie w muzyce.

Co zajmuje Pana w ostatnim czasie?

Ostatnio jestem przede wszystkim członkiem tria Sefardix, które współtworzę z braćmi Oleś. Pierwsza płyta – ta, którą widzi Pan na półce – zdobyła tytuł fonogramu roku w Programie II Polskiego Radia. W kwietniu będziemy grali koncert promocyjny drugiej naszej płyty, zatytułowanej Maggid w studio Lutosławskiego. Poza tym, cały czas uczestniczę w wielu proje… uff, ale brzydkie słowo, muzycznych działaniach. Mam duet z moim synem, Antkiem. Płyta, zatytułowana „Kolos” również wychodzi w marcu, nie wiem, czy widział Pan okładkę na fejsie?

11412003_879762635444031_2575975927437204658_o

Foto/okładka: Madamska

Tak, z kolażem twarzy ojca i syna.

Dokładnie. Fantastyczna sprawa. Poza tym, przygotowujemy materiał z trio Artura Dutkiewicza, gdzie grają naprawdę wyśmienici muzycy: Artur Dutkiewicz, Łukasz Żyta i Michał Barański.

Topowy skład.

Tak. Dość często grywam też z Arturem w duecie, gdzie realizujemy bardziej moją koncepcję. Natomiast w trio planujemy nagrać kilka kompozycji Artura Dutkiewicza, takich „grekoidalnych”, jak to nazywam, do których ja piszę teksty. Bo generalnie mało komponuję – jeżeli chodzi o komponowanie, używam tylko czegoś takiego (pokazuje na smartfona). Dlatego czasami ciężko mi wytłumaczyć muzykom, co miałem na myśli (śmiech). Ale teksty piszę po grecku i ostatnio całkiem nieźle mi to wychodzi. Grecko-angielskie teksty pisałem, kiedy w latach osiemdziesiątych nagraliśmy kilka płyt z Witoldem Szczurkiem (Vitold Rek) – świetnym basistą, w jego zespole Basspace. Na jednej z nich śpiewała z nami Małgorzata Ostrowska, która wtedy była na topie.

Ostatnio skupiłem się tylko na greckich tekstach – znalazły się one zarówno na wspomnianej płycie z Antonisem, jak również na płytach tria Sefardix.

Zaczęliśmy wywiad od tego, ze jest Pan muzykiem poszukującym… Czego poszukuje Jorgos Skolias dzisiaj?

Siebie. Ciągle. Myśli Pan, że po tylu latach znalazłem?

Kontrabasiści już znaleźli…

(śmiech) Puzoniści również. No tak, ale oni to robią rękoma, a ja nie.

https://www.facebook.com/JorgosSkolias

Rozmawiał Władek Foltyński

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.