Rynek jest pełen opasłych, rozbudowanych książek o teorii muzycznej, które opisowo katalogują wszystkie możliwe jej elementy. Diagramy, listy skal, analizy kolejnych progresji rysują doskonałe pojęcie o bogactwie rytmicznych i harmonicznych rozwiązań w muzyce, ale rzadko oferują metodę, która serią ćwiczeń poprowadzi adeptów muzyki do praktycznego wykorzystania tej wiedzy.
Dlatego wielu z tych, którzy polegają na samokształceniu kończy lekturę z wrażeniem przeładowania teoretyczną wiedzą i jednoczesnego braku poprowadzenia w jednym, konkretnym kierunku. A autorzy tych pozycji, jak się wydaje, obawiają się wypuszczenia dzieł, które mogłyby zostać uznane za niekompletne. Tworzą za to bardzo drobiazgowe i zwykle bardzo pochlebnie recenzowane księgi, które znakomicie prezentują się na półce. Jednak takie kompendia nierzadko dzielą smutny los internetowych kursów (statystyki pokazują, że większość zakupionych w internecie kursów pozostaje nie ukończona albo nawet nie jest… otwierana).
Z drugiej strony, istnieje jedna, wiekowa pozycja, uważana przez wielu za najlepsze dotąd przekucie teorii muzycznej na praktykę ćwiczenia. Nie znajdziesz w niej jednak ani opisów skomplikowanej teorii, ani wielu diagramów, ani niekończących się ciągów skatalogowanych skal i progresji. Co więcej, zawarty w niej, muzyczny język będzie ewoluował wraz z Twoim rozwojem – zaczniesz od wystukiwania prostych ćwierćnut i jednoczesnego śpiewania jednego dźwięku o nieokreślonej wysokości, aby (mam nadzieję!) zakończyć z umiejętnością swobodnego dośpiewywania głosu septymę niżej do czytanych a’vista nut i jednoczesnego wystukiwania/grania nawet najbardziej skomplikowanych rytmów (!). Ta książka to „Elementary Training for Musicians” niemieckiego multiinstrumentalisty i kompozytora, Paula Hindemitha.
Smutny los muzyka-amatora
Żyjemy w ciekawych czasach w których da się spokojnie grać na dużych scenach nie potrafiąc nastroić własnego instrumentu bez użycia elektronicznego tunera (piszę to z taką pewnością, bo sam kiedyś grałem na dużych scenach bez umiejętności nastrojenia własnego instrumentu bez pomocy tunera 😉 ). Żeby z powodzeniem grać wiele gatunków nie trzeba mieć całościowego pojmowania muzyki i często wystarczą wyłącznie umiejętności, która ograniczają się do wybranego instrumentu i znajomości praw danej stylistyki. Ale nawet jeśli jest się amatorem (słowa tego używam tu nie deprecjonująco, a podkreślając pasję samokształcenia, która nawet bez „akademii” na te wielkie sceny prowadzi), to w rozwoju przychodzi czasem takie pragnienie, że chce się poznawać muzykę lepiej i głębiej. Ewoluują także twórcze wyzwania, tworząc naturalną potrzebę poszerzania wiedzy.
Studiowanie muzyki jest trochę jak oświetlanie ciemnej sali koncertowej latarką. W sali tej ukryte są wszystkie najważniejsze elementy – rytm, melodia i harmonia, których tajniki kryją się przed nami mniej lub bardziej zacienione w zależności od stopnia naszego zaawansowania i czekają, aż ktoś je mocno doświetli. Im dalej w lata pracy, tym snop światła jest większy i tym więcej jesteśmy w stanie objąć wzrokiem, ale zwykle daleko nam do posiadania mocy “świetlika” – reflektora, który ukaże nam w jednej chwili całą scenę.
Ludziom muzyki, którzy polegają na samokształceniu, pozostają zwykle latarki. Tania latarka, kupiona na popularnym portalu aukcyjnym za paręnaście złotych generuje strumień świetlny o natężeniu kilkudziesięciu lumenów i nadaje się od biedy do zmiany koła w samochodzie albo doświetlenia ścieżki na biwaku, kiedy próbujemy po ciemku trafić do swojego namiotu. Ale już niewielka latarka taktyczna, taka, jakiej używają żołnierze, służby specjalne i ratownicy (o mocy 1000 i więcej lumenów) pozwala oświetlić sporą polanę i zorientować się, co dzieje się przed nami na przestrzeni nawet kilkuset metrów. Tania jednak nie jest.
Problem w tym, że część muzyków, którzy nie mieli do czynienia z formalnym, muzycznym kształceniem w swoim rozwoju (i polega na samokształceniu), zamiast latarek, których mocy ludzie powierzają swoje życie, kupuje dobrze opakowaną, internetową taniochę.
Narracje o „sukcesie bez wysiłku”
Problemem wielu współczesnych, aspirujących muzyków jest także “kupowanie” historii, które tak naprawdę pisane są dla ich fanów. Jedną z tych, która dość często się powtarza są opowieści o wyjątkowym talencie znanych twórców, którzy żeby dojść tam, gdzie doszli, nie musieli ćwiczyć, rozwijać teoretycznej wiedzy, albo zrobili to wszystko bez umiejętności czytania nut. Kreuje to specyficzny przypadek “błędu przeżywalności” (sprawdź wpis o tym, żeby nie być jak Beyonce), gdzie powtarzane jak mantra, jednostkowe przykłady “pijących kawę” muzyków (“Jimi Hendrix nie czytał nut, więc ty też nie musisz”, “Beethoven pił kawę, więc jeśli ja też będę pił kawę, będę jak Beethoven”) pozbawiają całe pokolenia dostępu do wypracowanej przez kilkaset lat wiedzy, która znacznie przyspiesza muzyczny rozwój.
I w tak sztucznie “napisanym” świecie znajomość elementów muzyki, teorii muzycznej, zasad harmonii staje się dla muzyka-amatora zagrożeniem, które ma odbierać oryginalność, autentyczność, “prawdziwość”. Problem w tym, że narracje, według których rzemiosło przeszkadza sztuce są tworzone w dużej mierze przez część publicystów muzycznych, którzy operują sztucznym językiem, ponieważ opisują świat dźwięku za pomocą zestawów krytycznych pojęć i filtrów. Nierzadko bez głębszego rozumienia procesu twórczego i samej esencji muzyki.
Wtłacza to (zupełnie niepotrzebnie) aspirujących muzyków w uproszczony konflikt między “akademickim”, a “amatorskim” światem i uruchamia dwubiegunowe szufladki, które kreują sztuczne podziały. Ścierają się więc na scenach “akademiccy” vs “prawdziwi”, “konserwatywni” vs “pełni świeżości”, “sztuczni” vs “autentyczni”. Kiedy na scenie prawdziwy podział jest jeden: “słyszący” vs “niesłyszący”, “grający równo” vs “ten, który nie porobił podziałów rytmicznych”, “potrafiący zareagować” vs “ignorujący zmiany”, “odbierany jako ten, kto przekazuje emocje na instrument” vs “grający bez polotu”. I choć ta krzepiąca wiedza oznacza jednocześnie, że muzykę na poziomie da się tworzyć bez formalnego wykształcenia muzycznego – w czym utwierdza panteon sław, które polegały na intuicyjnym samokształceniu, to rodzą się pytania. Czy da się taką muzykę tworzyć bez głębokiego jej “czucia w środku”?
Owszem, można parzyć znakomitą kawę bez znajomości zasad działania kawiarki, ale wiedza, że najlepiej wlać do niej najpierw wodę w temperaturze 60-70 stopni, a kawa powinna być grubiej zmielona znacznie przyspiesza uzyskanie dobrego napoju, bez względu na to, jaki gatunek kawy preferujesz. Inną zupełnie kwestią jest czy potrafisz parzyć taką, która posmakuje innym. A spory o to, czy Twoja kawa “ma groove” to już daleko inna historia. I nie mówimy tu o kwestiach smaku i smakowania – bo podręczników, które uczą ich rozpoznawania nie znajdziemy. Nie da się zostać wytrawnym sommelierem bez regularnego czucia różnych smaków na podniebieniu.
Przypominam jednak, że nawet Beethoven w swoim codziennym rytuale miał odmierzać dokładnie 60 ziaren kawy.
Empiryczny test na zawartość muzyki w muzyku
Czysta fizyka współbrzmień i umieszczenia zagranych podziałów w czasie przywraca na moment muzyce obiektywizm – i wyrywa nas na chwilę ze świata gier o status (gdzie wartościujemy się nawzajem na podstawie social mediowych statystyk, liczby publiczności, tego kto z kim i gdzie grał i kogo zna). Jeżeli jednak obierzemy kogokolwiek z nas z “szat cesarza” i postawimy w białym świetle mocnego, scenicznego reflektora, to zaczyna liczyć się:
- ile muzyki jest w Tobie, kiedy nie masz w ręce instrumentu;
- ile słyszysz z tego, co się dzieje wokół i jak potrafisz to przełożyć na to, co grasz;
- w jakie spontaniczne, muzyczne interakcje potrafisz wchodzić z tymi, którzy stoją z Tobą na scenie;
- na ile radzisz sobie z “rysowaniem” harmonii, kiedy nie ma innych instrumentów niż Twój;
- na ile jesteś w stanie rytmicznie wspierać zespół, kiedy nie możesz polegać na perkusji;
W takim świecie nie ma większego znaczenia czy będziesz w stanie poprawnie nazwać skalę, rozpisać rytm, melodię czy składniki akordu – tak długo, jak będziesz w stanie je usłyszeć, zareagować na nie i wykonać.
I o doskonaleniu właśnie tych umiejętności jest książka Hindemitha.
I jeżeli muzyk-amator, nawet jeśli doskonale porusza się we własnym gatunku, to w temacie szerszego spojrzenia na muzykę bywa jak ser szwajcarski (pełen dziur w temacie słyszenia, śpiewania, operowania rytmem), to książka ta przybliży go do stania się gładziutkim plasterkiem goudy. Albo przynajmniej zmieni go w dobry ser, który dojrzeje przez kolejne lata.
Na początek słowo o tytule – ktoś może pomyśleć, że słowo “Elementary” odnosi się do tego, że książka jest pełna tylko prostych rzeczy. Nic bardziej mylnego – w intencji autora podręcznik ma kształtować praktyczną znajomość podstawowych elementów wykonywania muzyki, jakimi są praktyczne operowanie rytmem i melodią w tym samym czasie. Sprawia to, że jest pełen ćwiczeń, które w dobie wszechobecnych “zewnętrznych” punktów odniesienia, takich jak maszyna perkusyjna, metronom czy tuner, sprowadzają nas do nieco zapomnianych technik, które doskonale pomagają zinternalizować dźwięki i rytm.
Są to przykładowo głośne liczenie podczas grania lub wystukiwania rytmów, albo jednoczesne wystukiwanie rytmu i śpiewanie melodii, bądź wystukiwanie podziałów jedną ręką i gra drugą (na pianinie lub swoim instrumencie). Pozwala to na otworzenie nowych “przelotów” w muzycznej, ponadzmysłowej koordynacji, które zwłaszcza u amatorów bywają na głucho zamknięte (no chyba, że przypadkowo jesteś śpiewającym gitarzystą/-ką lub co lepsze basistą/-ką).
Żeby unaocznić Ci, o co dokładnie chodzi (oraz przy okazji przetestować, czy książka jest dla Ciebie – bo możesz przecież być na grubo wyższym poziomie), proponuję wykonanie ćwiczenia. To poniżej to linia basowa z utworu Herbie Hancocka „Chameleon”. Kiedy nauczysz się ją grać (z nut lub ze słuchu) z metronomem, wyłącz go i zagraj ten sam przebieg… jednocześnie licząc głośno ćwierćnutami (ze względu na jednosylabowość raczej po angielsku: „one, two, three, four”).
Jeśli w trakcie ćwiczenia czujesz specyficzny opór i “wywalasz” albo granie, albo liczenie, możesz okazać się sporym beneficjentem tej książki. Według metody Hindemitha, to co możesz zrobić dalej z tym ćwiczeniem, to:
- nauczyć się śpiewać tę samą linię basową i jednocześnie wystukiwać rytm na kolanie;
- grać tę linię, jednocześnie wystukując nogą inny, synkopowany rytm (zwykle napisany sprytnie tak, że jest “pod włos” z głównymi podziałami);
- grać tą linię lewą ręką na pianinie, wystukiwać prawą rytm na kolanie i śpiewać unisono;
- grać tą linię lewą ręką na pianinie, wystukiwać rytm na kolanie i śpiewać temat (melodię) utworu;
- grać tą linię lewą ręką na pianinie, wystukiwać rytm na kolanie i śpiewać linię kwintę wyżej;
i wiele innych.
Muzyka to ukierunkowane działanie w czasie
Jakie są korzyści z tej metody? Przerabiając tę książkę, zaczynasz od bardzo elementarnych rzeczy, którymi są bardzo proste rytmy i śpiewanie pojedynczych dźwięków. Robisz to z łatwością, by już za chwilę trafić na ćwiczenia, które zaczynają naginać zmysły, bo każą Ci robić pauzy w wystukiwanym rytmie, podczas jednoczesnego śpiewania przedłużonych dźwięków (i wymieniają jedno z drugim). Jeśli jesteś przyzwyczajony/-a do tradycyjnych tonalności (dur-moll), to kiedy “wjadą” do śpiewania pierwsze “prawdziwe” dźwięki to już pojawia się pierwsze wyzwanie, ponieważ cztery pierwsze nuty w do zaśpiewania w książce pochodzą z mało popularnej obecnie skali całotonowej (a więc są oddalone o interwały sekundy wielkiej).
Samo w sobie nie byłoby dla większości wielkim wyzwaniem, ale dodaj do tego skomplikowany rytm do jednoczesnego wystukania… i już robi się ciekawie (zwłaszcza w relacji do polecanych współcześnie ćwiczeń, które pracują tylko nad jednym, wyizolowanym aspektem jak rytm, melodia czy harmonia).
Jeśli masz prawo jazdy z pewnością pamiętasz z kursu, jak w ramach postępów w nauce otwierało się Twoje “peryferyjne widzenie”. Najpierw trudno było Ci się skupić na czymkolwiek poza świadomością, jaki bieg teraz wrzucić. Potem w polu widzenia, poza maską samochodu, zaczęły pojawiać się znaki drogowe (które wcześniej zdarzało Ci się przegapić). Wreszcie, możliwe było pozwolenie sobie na swobodną rozmowę z instruktorem. I o tym procesie trochę jest – zwłaszcza dla “muzyka-amatora” – ta książka.
Dlatego też znajdziesz w niej ćwiczenia, które angażują wiele zmysłów na raz oraz “naginają” kilka “aparatów wykonawczych”. Wystukiwanie rytmu jedną ręką, granie drugą i jednoczesne śpiewanie wyzwalają Cię z ograniczeń Twojego podstawowego instrumentu, otwierając całe ciało (i umysł) na wykonywanie muzyki.
Oczywiście, nie jest to poziom egzaminu na kompozycję w dobrej akademii muzycznej, gdzie postawiono by przed Tobą trzygłosowe dzieło Bacha i kazano by Ci zagrać a’vista dwa głosy na fortepianie i dośpiewać trzeci (jest to jednak dobry, “wyrównawczy” wstęp do pozyskania umiejętności, którymi najlepiej wykształceni – lub samo-wykształceni – muzycy posługują się w prawdziwym życiu).
Nie taka też była intencja autora – stworzył tę książkę, aby upewnić się, że uczestnicy jego kursów harmonii i kompozycji (i odbiorcy kolejnych części, które dotyczą harmonii i kompozycji właśnie) dysponują zestawem bazowych, praktycznych umiejętności, które umożliwią im dalszą, swobodną naukę. Dlatego też książka skupia się na “poziomym” wykonywaniu muzyki, poprzez melodię i rytm, dokładając tylko elementy harmonii.
Konkluzja
Jeśli przypadkowo nie bawisz się w ożywianie starych, magicznych traktatów, które obiecują Ci ponadludzkie umiejętności (oczywiście za cenę duszy oddanej na rozdrożu), to wbrew temu, co mówią skuteczni internetowi nauczyciele-sprzedawcy, w poznawaniu muzyki nie ma “skrótów”, “haków” i “tajemnych sekretów”.
Ja osobiście lubię postrzegać muzykę jako życiową podróż przez krainę pełną ukierunkowanego wysiłku, woli twórczej i spontaniczności. Książka Hindemitha – zwłaszcza dla muzyka-amatora, który nie odebrał dobrego, formalnego kształcenia – doskonale wspomaga pierwszy filar, czyli ukierunkowany wysiłek. Trzeba mieć jednak na uwadze jedno – w zależności od Twojego poziomu rzetelne (a więc związane z pozyskaniem realnych umiejętności) przerobienie tej książki może zająć nawet kilka lat – i nie ma na to żadnego “life-hacka”.
Ale bez względu na to czy grasz pop, bluegrass, rock czy reggae, elementy muzyki pozostają się niezmienne, pomimo, że style, brzmienia i podejmowane wybory w rytmie i harmonii się zmieniają. Akord durowy ciągle brzmi tak samo u Haydna, jak i u Eda Sheerana. I może doświetlenie całego “muzycznego pokoju” w danym nam czasie się już tak bardzo nie opłaca, ale ciągle warto zamienić latarkę na lepszą.
Dlatego bez względu na estetyczne wybory, życzę zawsze dobrych latarek.
Paul Hindemith, Elementary Training for Musicians, Schott & CO, Londyn 1946, 1949, 1974 i inne.
Potrzebujesz kogoś, kto ujmie Twoje kreatywne pomysły we właściwe słowa? Kto przekuje Twoją artystyczną tożsamość na notkę bio, opis projektu albo skuteczny presspack?
Zapraszam Cię do współpracy!
Sprawdź mini-kurs o budowaniu marki w muzyce i kulturze, który stworzyłem wraz z Tak Brzmi Miasto:
Grasz koncerty, kręcisz teledysk, czeka Cię sesja zdjęciowa?
Sprawdź pierwszą e-książkę o tym, jak polepszyć odbiór dźwięków przez obraz, ruch i wizerunek. Pigułka skondensowanej wiedzy, którą powinien wziąć każdy, kto zajmuje się muzyką!