Praktyk rynku muzycznego i międzynarodowy edukator Bobby Borg w swojej najnowszej książce Business Basics for Musicians proponuje, aby rekrutując członków do zespołu przejść z nimi przez mały kwestionariusz osobowy. Wymienia w nim pytania, które wielu współcześnie muzykującym mogłyby postawić włosy na głowie. Niektóre z nich to:
Czy deklarujesz się uczynić zespół priorytetem nad Twoimi wszystkimi projektami i pracą?
Jak się czujesz z pomysłem rozpoczęcia pracy na część etatu, żeby wesprzeć wydatki zespołu?
Jeżeli zespół zdecyduje się wziąć dodatkowe lekcje, konsultacje i więcej ćwiczyć, żeby wznieść się na następny poziom, to będzie to dla Ciebie OK, czy będziesz się czuł obrażony albo zraniony?
Czy wierzysz w robienie muzycznej kariery jako pomysł na życie na tyle, że nawet po 3 latach próbowania w tym samym zespole nadal będziesz na pokładzie?
I jak radzi: nawet jeżeli ten kwestionariusz może wydawać się radykalny, to przerazi tylko tych, których nigdy nie powinieneś brać pod uwagę jako muzycznych partnerów.
Mocne słowa, prawda?
Zespół czy projekt?
Przyjęło się potocznie, ze jeżeli grupa ludzi zbierze się, aby razem muzykować, to nazywamy ją zespołem. Na warsztatach „pracuje się w zespołach”, na koncertach występują niemal same zespoły. Na plakatach podaje się składy „zespołów”. I biorąc pod uwagę, jak wiele z tych „zespołów” rozchodzi się zaraz po warsztatach, dużym festiwalu czy pierwszym większym niepowodzeniu lub konflikcie, to tak naprawdę zespołami nigdy nie były.
Z drugiej strony, żyjemy w czasach grup muzycznych, nazywających się „projektami”. Tam, gdzie pojawia się na horyzoncie trochę pieniędzy, okazja występu, dotacja – natychmiast składa się odpowiedni „projekt”. Ustalenie repertuaru, kilka prób, kartki, notacja na scenie: gramy. I ma to doskonały sens, jeżeli w projekcie uczestniczą muzycy z tzw. „listy A” – ludzie szybko i w znakomity sposób adaptujący się do nowych sytuacji muzycznych, wnoszący w nie profesjonalizm i wrażliwość. Inaczej, w wielu przypadkach, na scenie słyszymy „projekt podszywający się pod zespół” i to z wiadomym rezultatem muzycznym. Byłeś tam? Ja też, wielokrotnie.
Bo wokół zapanował jakiś dziwny rodzaj „muzycznego profesjonalizmu”, który najpierw żąda pieniędzy, a dopiero potem jest skłonny mozolnie tworzyć wartość, za którą ktoś będzie skłonny zapłacić. Zupełnie odwrotnie niż na wolnym rynku i w biznesie. I zupełnie inaczej, niż w historii wielkiej muzyki popularnej.
Czym naprawdę jest prawdziwy zespół?
Kiedy popatrzysz na zestawienie nazw do dziś kształtujące to, co słyszymy wokół: The Beatles, Led Zeppelin, The Who, Pink Floyd, Metallica, Queen, Nirvana, Pearl Jam, Tower of Power, The Police… to czy widzisz w nim dominację projektów czy zespołów? Dostrzegasz synergię muzyków, którzy początkowo nie mieliby możliwości przebicia się jako soliści, a może ultra profesjonalistów grających „koncert życia” po jednej próbie? Odnajdujesz grupy (często „szorstkich”) przyjaciół, czy wykalkulowane projekty biznesowe?
Jeżeli sięgniemy do wiedzy specjalistów, którzy budują zespoły w najlepiej działających firmach na świecie, szybko dostrzeżemy różnicę między dobrym zespołem, a grupą czy projektem:
Grupa czy projekt: osoby o wspólnym celu, które są wobec siebie z jakiegoś powodu współzależne.
Zespół to grupa kilku osób, często indywidualistów, którzy mają wspólne cele. Ich kompetencje wzajemnie się uzupełniają. Odczuwają wspólnotę wartości i norm, dzieląc podobne podejście. Łączy ich poczucie odpowiedzialności.
Pasuje do muzyki? Dla mnie doskonale. Popatrzmy na projekt: cel to koncert noworoczny i zdobycie należnej zań gaży, jesteśmy współzależni, bo musimy wszyscy zagrać dobrze, żeby otrzymać wypłatę. Problem w tym, że motywacja pieniężna zaliczana jest w zarządzaniu do tzw. „czynników podtrzymujących”, a nie prawdziwie motywujących.
Bo pieniądze oczywiście trzeba zarobić, ale samorealizacja, poczucie przynależności do wyjątkowej grupy osób i dobrze spędzonego czasu leżą w piramidzie potrzeb znacznie wyżej. I to one budują synergię, dzięki której w muzyce osiąga się rzeczy ponadprzeciętne. Co prowadzi nas do prawdziwego zespołu – grupy osób, które oprócz podobnych celów dzielą czy wykształcają własny sposób bycia, patrzenia na świat, porozumiewania się oraz odczuwają współodpowiedzialność za efekt swoich działań.
Dlatego wróćmy do starych czasów i kiedy tylko można, budujmy prawdziwe zespoły. Dlaczego? Bo prawdziwe zespoły mogą w muzyce więcej.
P.S. Zobacz infografikę, która pozwoli Ci odróżnić zespół od projektu i wybrać ten, który najbardziej Ci pasuje:
Kwestionariusz ciekawy, acz nie zawsze można odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Szczególnie na pierwsze pytanie i ostatnie, gdyż dołączając po prostu jeszcze się tego nie wie. Takie rzeczy wychodzą w praniu. A na stawianie zespołu nad pracą mogą pozwolić sobie tylko ci, którzy nie mają rodziny na utrzymaniu a im samym też nie grozi utonięcie w razie przerwy w dochodach. Z drugiej strony – pytanie nr 2 jest o tyle zabawne, że aktualnie zdecydowana większość muzyków, nawet dobrych, ma już pracę, i to na pełen etat – bez tego nie byłoby nie tylko na sprzęt, ale i na życie. A i wtedy nie zawsze starcza na „wsparcie wydatków zespołu”. Z kolei pytanie trzecie jest absolutnie oczywiste i nie rozumiem, jak ktokolwiek myślący choć „pół-poważnie” o graniu mógłby czuć się urażony. Na czwarte pytanie ciężko odpowiedzieć, gdyż za dużo jest zmiennych. Ja na ten dany przykład jestem bardzo słaby w zgadywankach i chyba jeszcze nie zdarzyło mi się podjąć prawidłowego wyboru w sytuacji, gdy nie miałem minimum 80-90% potrzebnych do podjęcia decyzji danych. Dlatego odpowiedź musiałaby brzmieć „odpowiem za 3 lata” 😉
I wybacz, jeśli zabrzmię cynicznie, ale takimi rzeczami, jak „samorealizacja, poczucie przynależności do wyjątkowej grupy osób i dobrze spędzonego czasu” nie zapłaci się za chleb czy za prąd. A jako człowiek, któremu kilka razy w życiu zabrakło i jednego i drugiego, muszę być w tej kwestii cholernie rozważny. Tym bardziej, że nie jestem już odpowiedzialny wyłącznie za siebie – ja bez jedzenia przeżyję kilka dni, choć z bólem, za to dla pewnego energicznego, wszędobylskiego i bardzo łakomego półtoraroczniaka byłoby to dużo trudniejsze 😉
Dlatego, mając 37 lat i wydatki większe od zarobków, gram przede wszystkim (czyli najbardziej regularnie) w zespole mającym sporo cech projektu – gramy w dużej mierze dla (skromnej) kasy, dochody mają być ważnym (choć niedużym) dodatkiem do pensji, nie zawsze gra się to, co się lubi, ale ważne jest też, by dobrze się czuć ze sobą nawzajem i czasem powygłupiać się na scenie. Bez tego cała działalność robi się zbyt męcząca psychicznie. Tak, jestem też w zespole autorskim, ale traktuję go hobbystycznie. Ma mi (i pozostałym) dawać głównie frajdę, i m.in. dlatego nie robimy regularnych prób gdy nie nadchodzą koncerty – to bardzo szybko frustruje i wypala. W pewnym wieku człowiek zbyt wysoce ceni sobie swoją energię i wolny czas, by tracić je na działania nie przynoszące wymiernych efektów. A z poprzedniego „głównego” zespołu odszedłem m.in. z powodu regularnych prób, za którymi nie szły koncerty. Jestem za stary by grać dla ścian, zbyt zdziadziały, by mieć z tego jakąkolwiek frajdę i niewystarczająco bogaty, by dopłacać do interesu. Bywa, wszak nie każdy zostanie gwiazdą, nieprawdaż?
Rozumiem Twoje trudności, zwłaszcza materialne – chyba każdy w mniejszym lub większym stopniu przez nie przechodził. Ja też kiedyś byłem w podobnym miejscu.
Są takie fajne 4 etapy rozwoju zawodowego, które bardzo łatwo zaadaptować do niemal każdej czynności, jaką się wykonuje w życiu, a muzyki w szczególności: „entuzjastyczny debiutant”, „rozczarowany adept”, „cyniczny praktyk” i „skuteczny ekspert”. Ważne, aby pamiętać, że po trzecim, cynicznym, jest jeszcze czwarty. I ja osobiście wierzę, że lepiej celować i aspirować w poziom skutecznego eksperta (nawet bez skutku), niż robić z bycia „cynicznym praktykiem” sens życia. A jest to o tyle trudne, że bardzo łatwo u nas znaleźć kibiców i publiczność na cynizm, wynikający z przekonania, że „mnie się (jeszcze) nie udało”.
Nikt nigdy nie powiedział, że będzie łatwo i sprawiedliwie. Ale jest wiele przykładów pokazujących, że się „da” 🙂 Pozdrawiam serdecznie!
Nieeee, za stary jestem 😉 37 lat to w tej branży wiek niemalże emerytalny. Ale żeby nie było – nie narzekam konkretnie na swoją sytuację (etap bycia rozgoryczonym już przeszedłem). Jasne, żałuję, że nigdy nie pojechałem w trasę (miałbym teraz wspomnienia), ale aktualnie już bym nie chciał. Inne priorytety. Chodziło mi jedynie o to, że nie zawsze da się na główkę i z pełnym poświęceniem, gdyż, zasadniczo, życie. Natomiast kwestia lekcji, konsultacji i ćwiczeń jest zawsze aktualna bez względu na etap – w końcu nawet jeśli porzuciło się marzenia o życiu w 100% z muzyki, to póki nadal się gra, warto dbać o to, by robić to coraz lepiej 🙂