Rozmawiałem ostatnio ze znajomym. Robi wspaniałe zdjęcia i mówi, że chętnie zająłby się tym na poważniej, ale jest… za stary. Może i zgodziłbym się z nim, gdyby nie fakt, że nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Nie wiem. Może rzeczywiście zgarbiałe palce mają problem z otwieraniem przesłony, zoom już nie chce współpracować, a mózg z osłabionymi połączeniami neuronowymi z trudnością wizualizuje dobry kadr. Nie orientuję się, jak to jest w fotografii…

Ale w muzyce jest jeszcze gorzej.

Z jednej strony: medialny kult młodości. Buzie mają być ładne, ciałka świeże i „instagramowe” (nawet, jeśli po setnym ujęciu i interwencji Photoshopa). Niedoskonałość i trójka, czwórka czy piątka z przodu na urodzinowym torcie nie „sprzedają” się tak dobrze. No i w pewnym wieku „jest za późno” i „nie wypada”.

Biorąc pod uwagę, że średnia, przewidywana długość życia przekroczyła 70 lat, to ten społeczny wzorzec „osiadania na laurach” (po względnym ustatkowaniu się) odbiera jakieś 40 lat próbowania. Na własne życzenie próbujących. Nie mówiąc już o tym, że cierpią kolejne pokolenia dzieci, na które rodzice często brutalnie przelewają porzucone, własne ambicje.

Z drugiej strony: klątwa Klubu 27. Tak się w historii muzyki złożyło, że marginalna część wielkich artystów zdążyła do trzydziestki rozwinąć się, stworzyć własny styl, nagrać sporo muzyki i… umrzeć.  Więc po przekroczeniu tej „dwudziestki siódemki” u części muzyków pojawia się niepokój.

A przecież – jak powiedziałby psycholog – tworzenie z powyższego jakiegoś obowiązującego wzorca kariery to błąd poznawczy, w którym z kilku przypadków robimy statystykę. A to rozpoczyna porównania:

„W moim wieku Hendrix miał już własny styl…”

„Mając 25 lat nagrała przełomową płytę, a ja nie mam jeszcze nawet demo…”

„Chyba już czas zająć się innymi rzeczami…”

Owszem, takie porównywanie się jest w porządku, jeśli działa mobilizująco. Problem w tym, że bardzo często podcina życiowe skrzydła. Bo przecież: Kurt Cobain, Jimi Hendrix, Jim Morrison, Janis Joplin,  Amy Winehouse. Dwadzieścia parę lat i fajrant, lepiej żyć dzień jak lew niż tysiąc jak owca!

Choć, jak pokazuje życie, można zupełnie inaczej: 

Piosenkarka Sheryl Crow w swoich „latach 20-tych” uczyła w szkole, a potem śpiewała w chórkach. Debiutancki, solowy album wydała w wieku 31 lat.

Służąc jako marynarz, a potem pracując jako robotnik w fabryce Bill Withers utwór „Ain’t no Sunshine” opublikował, mając lat 32.

Leonard Cohen próbował sił jako pisarz. Potem, pisał piosenki dla innych artystów. W roli piosenkarza zadebiutował jako 33-latek, ale swój największy hit, Hallelujah, wydał dopiero 17 lat później.

Gitarzysta Andy Summers dołączył do The Police w wieku 34 lat. Choć wcześniej grywał sesyjnie z innymi artystami, wielkich światowych tras doczekał się dopiero ze Stingiem.

Słynny śpiewak Andrea Bocelli karierę muzyczną zaczął dopiero w wieku 35 lat.

W tym samym wieku debiutancki album nagrał słynny jazzman, Al Jarreau.

Jeżeli wyjdziemy na moment poza muzykę, to nie byłoby kryminałów Raymonda Chandlera, gdyby w wieku 44 lat nie rzucił pracy w przemyśle paliwowym.

Wiedźmin i światowa kariera polskiego fantasy to ciężka praca „po godzinach” czterdziestokilkulatka, handlowca, Andrzeja Sapkowskiego.

Cesaria Evora zaczęła czarować głosem szerszą publiczność, mając 47 lat.

Sympatyczny pułkownik Sanders z logo KFC to prawdziwa postać i założyciel firmy. Na pomysł szybkich kurczaków w autorskiej panierce wpadł, mając lat 65.

Tych przykładów, w zależności od tego, jak patrzysz na świat, możesz użyć albo dla siebie, albo przeciwko sobie. Ale pokazują one jedną, ważną rzecz:

Bez względu na to, ile masz lat, jest już dosyć późno.

Ale niezależnie od tego, co chcesz robić, raczej na pewno za późno nie jest.

Tak jak u dziadka, który został modelem:

Na Wschodzie mawiają: Kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się Mistrz. Kto wie, czy to przysłowie nie odnosi się też do kariery.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.