Moje dwie największe muzyczne inspiracje: basista-wirtuoz Jaco Pastorius i wybitny wiolonczelista Pau Casals mają wiele wspólnego. Łączy ich fascynacja Bachem, którego Pastorius uważał za „czystą muzykę”, a Casals za cud równy naturze. Łączy ich, że obaj „wygrali w muzykę” – przedefiniowali role swoich instrumentów i stworzyli ponadczasowy, artystyczny dorobek. Dzieli natomiast to, że Pau jest jednym z tych rzadkich przykładów wielkich artystów w historii, który wygrał nie tylko w muzykę, ale i… w życie.
***
Sprawia to, że w podróży do El Vendrell zapominam o przereklamowanym „Klubie 27”. Pau Casals był jednym z tych, którzy kochając muzykę i doskonaląc się przez cały dany im czas, dołączyli do elitarnego „Klubu 96”. Mocnym świadectwem tej wygranej jest jedno z najciekawszych muzeów na świecie, poświęconych pojedynczemu muzykowi – Villa Museu w El Vendrell w Katalonii. Miałem wreszcie okazję odwiedzić to pulsujące od inspiracji miejsce. Ale jakże inna to inspiracja – pełna dyscypliny i skupienia.
***
Według cennika z Dziennika Poznańskiego z 1906 roku, za liczoną w markach gażę koncertu, który zagrał Pau Casals kilka lat później we Frankfurcie, można by ówcześnie kupić 120 roboczych koszul, albo 600 kostek masła.
Listopad 1912 roku, według wystawionego w Villa Casals planera-dziennika, był bardzo pracowity. Oprócz Frankfurtu artysta koncertowo odwiedza jeszcze Jenę, Budapeszt, dwukrotnie Wiedeń i sześć różnych brytyjskich miast. W całym miesiącu zajętych dni jest łącznie 21. I to wszystko w dobie komunikacji pociągiem i statkiem, a nie samolotem, którym do Barcelony dolatuję z Krakowa w dwie godziny. Z niej 40-minutowa podróż pociągiem, 20 minutowy spacer i widzę cel podróży: prowadzoną przez Fundację Casals obszerną willę-muzeum.
***
Osobisty planer artysty zapisany jest pięknym, czytelnym pismem, niebieskim i czarnym atramentem. Przy każdym z koncertów miejsce, ustalenia oraz podane honorarium – można przeczytać kwoty we frankach, koronach albo guldenach. Każda z kwot w wolnym przeliczeniu odpowiadająca dzisiejszym trzem lub czterem tysiącom złotych. Jednak trzeba pamiętać, że te cztery tysiące złotych woźnica w zaborze pruskim zarabiał wtedy przez dwanaście miesięcy. Wybitny muzyk-wirtuoz – w jeden wieczór. Zwłaszcza ten, który był najlepiej opłacanym muzykiem swojej epoki.
(Bo początek ery muzyków-przedsiębiorców to wcale nie napuszone, amerykańskie blogi o zarabianiu na muzyce. Po rozczarowaniach z menedżerem, który doradzał mu ówczesne marketingowe kwiatki w stylu „zapuść długie włosy, to koncerty będą Ci się lepiej sprzedawać”, a finalnie regularnie okradał, Casals wziął karierę we własne ręce, co bardzo dobrze widać po zawartości jego sekretarzyka).
***
Rok 1912 (kto wie czy nie i dzięki wspomnianym gażom) to także początki tego wyjątkowego miejsca – obszernej willi wybudowanej wtedy wraz z promenadą San Salvador, kilkadziesiąt metrów od morza. Melodia, z jaką fale uderzają o brzeg przypomina mi to, co o falach na Florydzie w wywiadach mówił Jaco Pastorius. Były dla niego inspiracją i znalazły miejsce w muzyce. Także dla Casalsa, muzyka była wszędzie. Jak można przeczytać w jego autobiografii, „Joys and Sorrows”:
„I oczywiście, wokół były zawsze piękne dźwięki natury. Dźwięk morza, odgłos wiatru poruszającego się w koronach drzew, delikatna pieśń ptaków, nieskończenie różnorodna melodia ludzkiego głosu – nie tylko w pieśniach, ale i w mowie. Co za bogactwo muzyki! Podtrzymywało i ożywiało mnie.”
W willi, najpierw jako domu letnim, a potem już sporym kompleksie posiadającym piękną, zdobioną XVIII- wiecznymi obrazami, kameralną salę koncertową, ogród i krużganki Casals spędził następne 27 lat – do momentu, kiedy musiał emigrować z frankistowskiej Hiszpanii (do której już w ramach protestu nie wrócił).
I przez to właśnie opowieść, którą snuje ta willa-muzeum łączy inspirację z pasją. Dedykację i skupienie, które pozwoliły mu zostać wirtuozem wiolonczeli, świetnym kompozytorem i dyrygentem z wytrwałością późniejszej walki o światowy pokój oraz niepodległość ukochanej Katalonii.
***
Trudno mi powiedzieć, co imponuje mi bardziej: rękopisy pierwszych kompozycji, które Casals pisał z ojcem – organistą z El Vendrell, uczniowska wiolonczela, na której sam, w wieku 12 lat zaczął modyfikować technikę gry, dodał czwarty palec i ustanowił nową poprzeczkę intonacji dla pokoleń wiolonczelistów czy artykuły, mowy i wstąpienia, którymi przez lata walczył o pokój oraz korespondencja z chyba każdym liczącym się politykiem i działaczem tamtych czasów. Czasów, w których fakt, że artysta odmówił prezydentowi dużego kraju występu, miał znaczenie polityczne.
Wiem natomiast, że w kolejnych pomieszczeniach w których Casals spał, pracował i ćwiczył (do 7 godzin dziennie!), czuje się tą przemożną obecność i skupienie, właściwe nie tylko czasom, w których koncerty organizowało się listownie, ale i człowiekowi, który oprócz stania się wirtuozem, świadomie wybrał bycie humanistą.
I to jest największą inspiracją tej nadmorskiej willi: długie, niepozbawione wielkich trudów, ale owocne życie artysty, wypełnione pracą, skupieniem, sportami i czystą radością istnienia. Jednak przede wszystkim wierne ustanowionym przez siebie wartościom, bez względu na okoliczności.
Pau po katalońsku znaczy pokój. Dlatego warto tam pojechać choćby dlatego, żeby w cichych pomieszczeniach willi na wybrzeżu San Salvador poczuć pokój spełnionego, muzycznego życia.
Ciszej tam teraz, ale bardzo wymownie.
Czyta się to z zapartym tchem. Jestem ostatnio fanem podróży w przeszłość i ten wpis jeszcze bardziej motywuje mnie do odwiedzenia kilku miejsc za oceanem co by zobaczyć jak to żyli moi idole.
Dziękuję Paweł! Polecam takie podróże, naprawdę ładują baterie! Serdeczności!