Jednym z najbardziej nieprawdziwych i szkodliwych przysłów w języku polskim jest powiedzenie „prawdziwa sztuka obroni się sama”. Trudno chyba zliczyć pokolenia artystów, którzy ślepo wierząc w ten slogan beznadziejnie czekali, aż kapryśna sztuka raczy się obronić. Albo przynajmniej pomoże coś wrzucić do garnka.
Wiecie, ile obrazów za życia sprzedał jeden z największych malarzy w historii, Vincent van Gogh?
Jeden. I to dzięki bratu. Za równowartość dzisiejszych 120 dolarów.
Ten sam obraz, inna cena
W 1990 roku, jego obraz „Portret Doktora Gachet” został sprzedany na aukcji za niemal rekordowe 82,5 miliona dolarów, co przy dzisiejszym kursie odpowiadałoby mniej więcej sumie 140 milionów. Co się zmieniło w obrazach Van Gogha przez 100 lat? Fizycznie nic. Wzrosła tylko ich, jakby to powiedział specjalista od budowania marki, „wartość postrzegana”. Wartość autentyczna pozostała bez zmian. W historii sztuki mamy znacznie więcej przykładów wybitnych artystów, którzy umarli jako bankruci, a bogaczami zostali po śmierci. El Greco, Paul Gaugin, Paul Cezanne… i nasz polski Norwid, który zmarł w paryskim przytułku, utrzymując się przez większość życia z dorywczych prac.
Norwid jakoś kojarzy mi się z Krakowem.
Zabrzmiało miasto w Krakowie
Bo w Krakowie pod koniec października 2015 roku odbyło się fantastyczne wydarzenie – organizowana przez grupę pracowitych pasjonatów (i zupełnie pro bono) konferencja Tak Brzmi Miasto. W skrócie – pigułka wiedzy o tym, jak funkcjonuje rynek muzyczny, jak (w zupełnie nowych dla muzyki czasach) promować zespół, jak budować karierę muzyka sesyjnego, jak nagrywać, produkować, kontaktować się z klubami i budować mocną markę.
Można było posłuchać, co o karierze w branży muzycznej mają do powiedzenia czołowi dziennikarze muzyczni, menadżerowie, badacze rynku, producenci, najlepsi sidemani, a nawet gwiazdy formatu Czesława Mozila. Można było czerpać wiedzę od takich ekspertów, jak dr Patryk Gałuszka czy Mariusz Herma. Warsztaty Marka Napiórkowskiego i Piotra Żaczka przerodziły się niemal w indywidualne lekcje. Byłem tam i ja, z bardzo ciepło przyjętym wykładem „Muzyk 2.0” w którym przedstawiłem podstawy marketingu i myślenia o zespole jako marce. Z kuluarów wiem, że jeżeli ktoś jest sympatycznym i kontaktowym człowiekiem, mógł nawet zjeść obiad z dyrektorem jednej z największych wytwórni w Polsce i dostać wiele cennych rad. A wstęp na konferencję kosztował tyle, ile wydaje przeciętny muzyk na piwo po koncercie.
Na „Tak Brzmi Miasto” zjechali przedstawiciele branży z Warszawy, Poznania, Wrocławia i innych miast, zajmujący się często niezwykle ciekawymi rzeczami. Byli ludzie od teledysków, od marketingu, social media, od badań rynku muzycznego, startupów…
I była garstka lokalnych muzyków. A muzyków zawodowych nie było prawie w ogóle.
Skąd wracali Litwini?
Gdzie podczas festiwalu „Tak Brzmi Miasto” była duża część lokalnych muzyków?
Część z pewnością pracowała i nie mogła przyjść. Część nie wiedziała o konferencji. A część… unosiła się wraz z duchem Norwida nad Krakowem. A może zakładali właśnie utopijny związek zawodowy, który w cudowny sposób zmusi kluby do podniesienia stawek ze 100 złotych na 150. Albo 200. A gdyby przyszli na konferencję „Tak Brzmi Miasto” dowiedzieliby się, że w słowach „music business” od zawsze obok muzyki był biznes. I dopóki nie zaczną myśleć o swojej (często znakomitej) sztuce rynkowo i biznesowo, przepraszając się z autopromocją i marketingiem, nic się w stawkach nie zmieni.
Bo krakowscy muzycy często grają świetnie. Niestety, w dużej części biznesowo myślą tak jak Van Gogh i Norwid ponad sto lat temu. I tak jak na Van Goghu, wzbogaci się na nich kto inny.