Folk, jazz, metal, rock, alternatywa, elektronika, muzyka klasyczna, własny label, kontrakt z mała wytwórnią, nieudane kontrakty z majorsami, epizody kariery za granicą i rozmaite doświadczenia z wielu mniej lub bardziej przychylnymi ludźmi. „Day-job” w korporacji i muzyka po godzinach, akademia muzyczna i praca w filharmonii z własną muzyką „na boku” albo tygodnie spędzone w trasie, która wyszła (prawie) na plus.
Mając przyjemność pracować przy projekcie Tak brzmi Miasto: Inkubator i współprowadzić spotkania społecznościowe, integrujące muzyków, spotykam ostatnio setki artystów i menedżerów, którzy tworzą fenomenalną sztukę. Mam okazję słuchać wielu muzycznych biografii. Poznaję dziesiątki różnych pomysłów na funkcjonowanie w branży muzycznej. Słyszę o niesamowitej pasji, widzę świecące się od entuzjazmu oczy, głód inspirującego bycia wśród podobnych sobie, dostrzegam też od czasu do czasu cynizm i brak wiary w ludzi, spowodowane złymi doświadczeniami.
Daje to niesamowity obraz muzycznego rynku w Polsce. Obraz tego, jak bardzo zdezaktualizował się anglosaski, popkulturowo zaimplementowany masowej świadomości i medialnie wytarty model, zawarty w słowie „kariera” – nie każdemu z oczywistych względów pisany. Nie jest to już słowo łączące, na szczycie którego zawsze jest stadion, kontrakt 360 stopni, wyprzedane Torwary i medialny flesz.
Kariera może leżeć w „przejściu na zawodostwo”, gdzie w entuzjastyczny sposób można cieszyć się z błogosławieństwa życia z muzyki (tym różni się muzyczne zawodostwo od smutnej klezmerki, związanej z wiecznym narzekaniem). Kariera może oznaczać założenie własnego „lejbelu” i trudne, ale satysfakcjonujące „żonglowanie ZUS-ami”. Może oznaczać życie „od showcase’u do showcase’u” i funkcjonowanie w sektorze wytwórnianego MŚP. Może też oznaczać „samozarządzanie się” i życie w fantastycznej symbiozie z zebranym ciężką pracą tysiącem prawdziwych fanów.
Jednak w całym tym gąszczu, wokół którego kręci się projekt Inkubator – koncertów, mediów, umów, negocjacji, kontraktów, produkcji, zarządzania zespołem, świata dobrej komunikacji, networkingu (ale i twardych, zdartych łokci) widzę już, że brakuje jednego bardzo ważnego przedmiotu.
Nazwałbym go „zarządzaniem własnym szczęściem w branży muzycznej”.
Umiejętnością cieszenia się każdym etapem kariery. Brakiem tej strony „wiecznego nienasycenia”, która nawet w chwili małych sukcesów każe myśleć, że są nic nie warte – bo nie są tymi „dużymi”. Umiejętnością relaksowania się (poza branżą) bez żadnych wyrzutów sumienia. I wszystkim tym, co sprawia, że nawet jeśli możliwość bycia podziwianym na scenie zostanie nam na jakiś czas odebrana, ciągle czujemy się wartościowi.
Jako człowiek, który w ostatnich latach nauczył się być ogromnie szczęśliwy z tego co robi, kim jest i tego, jak wspaniałych ludzi ma wokół siebie mogę powiedzieć tylko jedno: życzę wszystkim muzykującym dyplomu z poczucia szczęścia.
Bo na koniec dnia (parafrazując piękne słowa jednej z uczestniczek), nie chodzi o to „ile nas będzie w muzyce”. Chodzi o to, ile tej prawdziwej muzyki jest w nas.
Wow! No pięknie to brzmi. No to teraz żeby pozostało trwanie tego brzmienia to wcielmy to w życie 😉 Juhu!