„Jeżdżę dynamicznie ale bezpiecznie”, „przekraczam dozwoloną prędkość, bo drogi w Polsce są tak groźne, że trzeba szybko z nich zjechać” albo „ten znak o zabudowanym jest źle ustawiony – tu od lat nikt nie wybudował nowego domu, więc tylko frajer by tu jechał 50-ką” – to popularne przy wigilijnych stołach frazy, które doskonale oddają atmosferę, która przez część roku panowała nie tylko w pełnych maseczkowych sceptyków supermarketach, ale i w branży muzycznej.

Nie ma się więc co dziwić, że dopóki ogólne podejście społeczeństwa do pandemicznych obostrzeń będzie przypominać to znane z polskich dróg (przypominam, że ciągle jesteśmy, obok Rumunii, europejskimi liderami wschodniego stylu jazdy i powodowanych nim śmierci na drogach), nie ma co liczyć na „powrót do normalności” w branży muzycznej.

Jeżeli zatem jakakolwiek narodowa rada branżowych ekspertów miałaby wybrać muzyczne słowo roku 2020, byłoby nim stwierdzenie „powrót do normalności”. Słowo to okazało się – jak rodzimi kierowcy – bardzo dynamiczne, bo „powrót do normalności” był przez ekspertów branży muzycznej w licznych, branżowych artykułach, raportach i opracowaniach (podobnie jak przez rządzących w całej Europie) wielokrotnie przesuwany. W kwietniu część z nich mówiła, wyprzedzając jesienny ruch ośmiu gwiazd: „*****, ***** , nic się nie bać: koncerty wrócą już jesienią”. Tuż po zakończeniu lata jeszcze planowano line-upy festiwali na 2021.

A w zimie – zajęto się już niemal wyłącznie komentowaniem polityki (na szczęście już bez sfabrykowanych cytatów z Churchilla, które królowały na wiosnę), bo okazało się, że byt (zbyt) wielu podmiotów branży muzycznej zależy już tylko od mecenatu i rządowych dotacji.

Pod tym publicystycznym, „ochronnym” parasolem wylądowali oczywiście sami artyści – ze szczególnym uwzględnieniem muzyków koncertowych. Wśród nich, słowem roku stał się „operator koparki”, ponieważ wydaje się, że przy przebranżowieniu dość łatwo będzie o translację przebieżek po gryfie na manualne umiejętności precyzyjnego operowania joystickiem, który kontroluje położenie naczynia z urobkiem (a i zawód dobrze płatny).

Inni, ciągle siedzą na spakowanych w kwietniu na tydzień walizkach – jak kubańscy albo irańscy dysydenci, którzy pół wieku temu, kiedy reżimy przejęły władzę – wyemigrowali do Stanów „maksymalnie na tydzień, dwa” – bo tak im poradziła prasa.

Wreszcie, są i prawdziwi wygrani branży, którzy już dawno, jeszcze przez pandemią zajęli się budowaniem źródeł dochodu „na drugą nóżkę” (czy to poprzez „day job”, czy posadę wykładowcy lub akompaniatora albo – najlepiej – kompozycję i produkcję muzyczną). Siedzą zatem i patrzą, jak piętrzą się na koncie pensje i tantiemy (których i tak nie ma na co specjalnie wydawać – no chyba, że na dobre instrumenty za połowę ceny, których rozpaczliwie starają się pozbyć na serwisach ogłoszeniowych dwie pozostałe grupy).

Jednak podsumowując rok w branży muzycznej, trudno o obiektywne dane, bo w jednym jesteśmy ciągle mistrzami – subiektywnym i „chciejskim” patrzeniu na rzeczywistość. Zatem jeśli chodzi o liczby, oddajmy głos na chwilę wyspiarzom, którzy w Europie mierzą i ważą rynek muzyczny ciągle najlepiej.

#1 Mila morska = 1 852 m

Jeszcze późną jesienią w brytyjskiej prasie ekonomicznej można było przeczytać oceny, że nawet 60% krajowych przedsiębiorstw ma środków operacyjnych najwyżej na trzy miesiące. Jeśli przenieść to na muzykę, to już opublikowany w listopadzie raport Music Now mówił, że brytyjscy muzycy stracili w 2020 roku ponad 2/3 swoich dochodów. To spektakularne załamanie największej, muzycznej europejskiej gospodarki zważywszy na to, że jeszcze w 2019 roku chwaliła się wartością sektora, sięgającą 5,9 miliarda funtów i 11-procentowym wzrostem eksportu.

Jednak prawdziwie druzgoczące dane pochodzą z sektora muzyki na żywo – jak cytował w październiku Guardian, do grudnia pracę miało stracić nawet 170 000 ludzi, co stanowi ponad 60% zatrudnionych w tej części branży kultury.

Pytanie, jak było w Polsce?

#2 „Because it’s there!”

W 2020 większość artystów, wybita z „bieżączki” i koncertowego pracoholizmu, musiała stawić czoła najtrudniejszemu pytaniu: „dlaczego w ogóle grasz?”.

2020 ciął, giął, testował i uelastyczniał nasze artystyczne motywacje. Kiedy nie widać publiczności, kiedy nie ma pieniędzy i kiedy sieć została zalana tysiącami koncertów i klipów, wśród których jeszcze trudniej się wybić – po co w ogóle brać instrument do ręki? Niektórzy odpowiedzieli na ten motywacyjny dylemat w iście himalaistyczny sposób: „ponieważ muzyka istnieje” i grali dalej. Niektórzy, mogli sięgnąć po coraz bardziej nagłaśnianą w branży pomoc psychologiczną. Wreszcie niektórzy – nie odpowiedzieli na to pytanie w satysfakcjonujący dla siebie sposób.

I może tu czas ich wspomnieć, a nawet zapalić za nich „marynarską” świeczkę?

#3 „Sam na sam” z internetem

Tak, po 2020-tym uważam, że na internet powinno być pozwolenie, poprzedzone co najmniej obowiązkową lekturą Cialdiniego/Chomskiego oraz ciężkim jak gramatyka opisowa na polonistyce egzaminem z podstaw statystyki i weryfikacji źródeł. A dla tych, którzy nie zdali – korzystanie z internetu tylko pod opieką osoby dorosłej.

Niestety, rok 2020 wielu z nas pozostawił z internetem „sam na sam”. Nie pomogli zbytnio coraz liczniejsi „whistleblowerzy”, coraz bardziej krzyczący o tym, co robi z nami cyfrowe uzależnienie i w jakie bańki informacyjne wpędzają nas algorytmy. Dlatego, jeśli ktoś (po dwudziestce) oczekiwał ze strony artystów jakichś wielkich, pandemicznych manifestów i pokoleniowych komentarzy do rzeczywistości – prawdopodobnie się zawiódł. Nielicznych Albertów Schweitzerów, którzy bycie wybitnymi interpretatorami Bacha zasilili studiami z filozofii, teologii i medycyny, przykryli głośniej krzyczący i zasięgowi artyści, również z głoską „e” w pseudonimie lub imieniu i nazwisku. I bez medycznych studiów.

Stanisław Jerzy Lec mylił się więc pisząc, że „artysta może popełnić samobójstwo, celując w gust publiczności”. Zdecydowanie nie przewidział epoki zasięgów i algorytmów.

#4 Napiwek

Jak korzystniej monetyzować własną twórczość, a zwłaszcza koncerty online, przy hegemonii premiujących portfele wytwórni i wydawców serwisów streamingowych? Jedną z odpowiedzi, zwłaszcza na zachodzie stał się napiwek, czyli „wirtualny kapelusz”. W takiej formule artystów wspierały Paypal, Hearnow, a nawet streamingowy Spotify. Pytanie, co z napiwkiem przy skomplikowanym (nie tylko) dla artystów polskim prawie podatkowym?

Jeśli dodamy do tego coraz liczniejsze ruchy świata finansowego i politycznego w kierunku systemu bezgotówkowego (nie wierzysz? Sprawdź na przykład wzrost bankowych prowizji w 2020 za wypłaty gotówki), zwłaszcza polską branżę muzyczną, „jadącą” w istotnej części na „szarej strefie”, czeka prawdziwa rewolucja.

#5 Twórczość

Taylor Swift wydała w 2020 dwa albumy w ciągu sześciu miesięcy, a Ty? Rzeczywiście, dla wielu uwolnienie od koncertowania stało się ulgą, uwalniającą pokłady twórczości i kooperacji. Respekt!

#6 Dzieci

Chcesz odnieść finansowy sukces na serwisach streamingowych? Już w kwietniu najbardziej „trendującymi” na Spotify były piosenki dla (zamkniętych w domach z rodzicami) dzieci. Jednak prawdziwymi wygranymi playlist stali się Ci, którzy korzystając z prostej dźwiękowej geometrii skomponowali i wrzucili na platformy streamingowe monofoniczne, minimalistyczne kompozycje o zaskakująco zbieżnych tytułach „white noise”. W imieniu rodziców noworodków i niemowląt w 2020 roku – dziękujemy!

P.S. w 2021 powrotu do normalności nie będzie. Wszyscy znów będziemy dziwni 😉

A oto rok 2020, w najistotniejszych – moim zdaniem – wpisach na blogu:

Marzec:

Muzyk i koronawirus (czyli odpowiedzialność vs strata)

Marzec:

Antykruchy artysta (czyli jak czerpać lekcje z kryzysu)

Kwiecień:

Powiedz, po co w ogóle grasz?

Kwiecień:

Inflacja muzyki: czyli dlaczego sztuka stopnieje w kryzysie

Kwiecień:

Kryzys i zakład Pascala (czy warto ufać ekspertom?)

Wrzesień:

Czy podcinasz gałąź na której siedzisz? (o freemium w erze pandemii)

Październik:

Czy jesteśmy cyfrowymi ćpunami? (muzycy vs social media)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.