W samoleczeniu potrzebny jest umiar. W dbaniu o zdrowie potrzebna jest rozwaga, która pomoże ocenić czy przyszła pora na wizytę w zielarskim sklepiku Allegro, w aptece, czy jednak czas zasięgnięcie porady doświadczonego lekarza. Tak samo, jak czasem rozwaga potrzebna jest w dostępie do akademii, kursów, webinarów i warsztatów które uczą, jak osiągnąć „sukces” w branży muzycznej.

Inaczej, pacjentowi grozi infekcja „turystyką konferencyjno-warsztatową” czyli dożywotnim skupieniem na tym, co choć ważne – to ciągle znacznie mniej ważne niż sama muzyka.

 

To wspaniałe, że rynek rozwija się na tyle, że oprócz dostępu do rozwiniętego systemu nauki śpiewu i gry na instrumentach artyści zyskują możliwość udziału w warsztatach o tym, jak budować strategię, markę, kształtować karierę, promować zespół i bookować koncerty. Jest na tym rynku wiele potrzebnych i bardzo wartościowych inicjatyw – zarówno w Polsce, jak i na świecie.

 

Jednak coraz częściej zdarza się też, że muzycy niezależni, profilując swoją karierę, mimowolnie i już na początku sięgają po narzędzia i środki stosowane przez największych w tym biznesie. I narzędzia zaczynają przesłaniać im to, co najważniejsze – czyli muzykę.

 

Taka strategia kusi – coś, z czego w marketingowym procesie korzysta wielka gwiazda pop, dzięki internetowi stało się dostępne i tym, którzy nie docierają do mas. Weźmy zatem reguły z rynku masowego i przenieśmy je na lokalny, kiedy nie mamy jeszcze nawet setki fanów, którzy nie są znajomymi. Zabawmy się w moderatora grupy fokusowej i spytajmy przyjaciół i sąsiadów, co poprawić w naszej muzyce, żeby była słuchalna. Poddajmy ocenie coś, co jest na jeszcze na tyle niepewne i kruche, że żadnej oceny nie wytrzyma, a nawet, jeśli miało jakąś obietnicę stylu, pod ogniem szybkiej i pochopnej krytyki zatraci ją.

 

Czy „dostępne” równa się adekwatne? Czy na „wyciągnięcie ręki” równa się dopasowane do etapu kariery? Czy „już, teraz, natychmiast” znaczy: w odpowiednim momencie?

I wreszcie: kiedy w muzyce przychodzi czas na marketing?

Niektórzy sprzedawcy biznesowych narzędzi i formuł przekonują, że już na poziomie pisania pierwszych piosenek i grania w lokalnych klubach przyda się strategiczne podejście. Marketerzy zachęcają do stosowania formuły 5P Mc Carthy’ego już na etapie, kiedy młody Lennon ledwo co spotkał swojego McCartneya. Czasem zdarza się nawet tak, że jeszcze nie ma w miarę złożonej muzyki, a już jest plan „kariery”, super-pro sesja zdjęciowa i profil na social media.

 

Problem w tym, że wszyscy marketerzy – w mniejszym lub większym stopniu – to sprytni autorzy niedopowiedzeń.  Niemała część z nich to także (mniej lub bardziej) niespełnieni artyści. Wydobywanie na pierwszy plan tylko części całej prawdy albo wręcz ubrane w zręczne obiegniki kłamstwo – to regularna praktyka w świecie marketingu, jakkolwiek pięknie i wzniośle nie brzmią korporacyjne manifesty o czynieniu świata lepszym miejscem – i jakichkolwiek mechanizmów samoregulacyjnych nie stosują autorzy takich reklam.

 

Suplementy diety może i jakoś działają. Ba, na pewno na działają na emocje i zaspokajają deficyt potrzeby dbania o zdrowie, skoro jesteśmy dla nich drugim rynkiem zbytu w Europie. Jednak w ulotce nikt nie napisał, że skutkiem ubocznym ich reklamy są na przykład emeryci lądujący w szpitalu z zaawansowanym rakiem jelita, bo na ostry ból brzucha zażywali reklamowany suplement na wątrobę.

 

Emeryci mają za słaby wzrok, żeby dostrzec gwiazdki i mały druk – suplement to nie lek, a czasem lepiej niż znachor – sprawdzi się lekarz.

 

To samo dotyczy muzyków na początku drogi, którzy sięgają po suplementy z rynku wielkiego marketingu, talent shows i wielkich wytwórni.

 

Suplementy są po to, żeby zadbać o zdrowy organizm, a nie wyleczyć ciężką chorobę. A marketing to tylko sumplement, a nie lekarstwo. Kiedy zespół toczy choroba zbyt małej ilości czasu poświęconego na muzykę, „wyciąg z magicznego korzenia marki osobistej” nie pomoże. Jeśli muzyka nie jest wystarczająco zdrowa, a życie pełne dbania o muzyczną czy songwriterską formę, prawdopodobnie nie pomoże też „warsztatowa turystyka”.

 

Dlatego, warto od czasu do czasu zadać sobie ważne pytanie, które wymaga szczerej, osobistej odpowiedzi:

 

Czy naprawdę potrzebuję dziś piętnastego warsztatu o marketingu czy tylko odkładam pracę nad muzyką?

 

A potem zrobić to, co naszym zdaniem najbardziej adekwatne w tym momencie.

 

*No, i czytać ulotki – zwłaszcza te ich części, które zapisane są małym drukiem. Bo zespoły, które zażywają suplementy, kiedy czas na prawdziwe leczenie, nie lądują w zbyt przyjemnym miejscu.

2 Replies to “Czego nie powie Ci farmaceuta (o marketingu muzycznym)

  1. Hej Władku, kolejny świetny wpis. Dziś pojechałeś: wyciąg z magicznego korzenia marki osobistej, turystyka warsztatowa – pozwolę sobie tego używać 🙂
    Marketing to świetna sprawa, jeśli komunikuje prawdę, a nie tuszuje braki 🙂
    Pozdrawiam
    Tomek

    • Zgadzam się! Ale nie przykryje niestety niewystarczającej ilości czasu poświęconej na muzyczną pracę (poza popkulturowym popem-popów, ale nie o tym tu piszemy) 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.